[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wzięliby na razie to, co jest, to by im starczyło, dopóki nie przygotujemy więcej.- Nierealne, nie ma o czym mówić.Z lotniska w Aresopolis została tylko kupa gruzów.Nie mają ani jednej rakiety zdatnej do użytku.Znów zaległo milczenie.Tym razem odezwał się pierwszy Allen niskim, nabrzmiałym głosem:- I co ty mi się tak przyglądasz? Na co jeszcze czekasz?- Czekam, kiedy przyznasz, że te twoje maszyny są diabła warte.Pierwsza ogniowa próba i od razu wszystkie zawiodły.- Cóż? Przyznaję! - burknął Ziemianin.- Dobre i to! A teraz ja ci się postaram dowieść, że nie ma takiej przeszkody, której by ludzka pomysłowość nie była w stanie pokonać.- Podał mu kartkę papieru.- Radiogram, jaki posłałem Vincentowi.Allen zmierzył brata badawczym spojrzeniem, po czym jął powoli odczytywać nagryzmolone ołówkiem zdania:- “W przeciągu trzydziestu sześciu godzin dostarczymy wszystko, co mamy.Powinno wystarczyć do czasu, gdy będziemy mogli wysłać większy transport.I my tu mamy trochę kłopotów”.Ciekaw jestem, jak ty to zrobisz - zapytał ukończywszy czytanie.- Zaraz zobaczysz - odrzekł George i dopiero w tej chwili Allen zdał sobie sprawę, że brat wyprowadził go poza budynek centralny i że znajdują się gdzieś w głębi pieczar.Jeszcze z pięć minut szedł George przodem, nim wreszcie zatrzymał się przed jakimś przedmiotem rysującym się ciemniejszymi konturami w półmroku.Zapalił światło i obwieścił:- Stary zestaw pustynny!Trzeba bezstronnie przyznać, że “zestaw” nie prezentował się zbyt imponująco.Złożony z niskiego ciągnika i trzech przysadzistych otwartych przyczep stanowił raczej widok żałosny i staroświecki.Zluzowany przez sanie piaskowe i rakiety transportowe przetrwał tutaj w zapomnieniu piętnaście lat.- Przed godziną przeprowadziłem własnoręcznie kontrolę techniczną - ciągnął swoje Ganimedańczyk.- Ciągnik jest jeszcze na chodzie.Silnik spali nowy, łożyska kryte, klimatyzacja powietrzna w szoferce.Brat zmierzył go przenikliwym spojrzeniem.Na jego twarzy malował się niesmak.- Znaczy się, że to jest napędzane przy pomocy jakiegoś paliwa chemicznego?- Aha! Benzyny.Mnie się to nawet podoba.Przypomina mi, jak to było na Ganiu.Miałem tam.- Zaraz, zaraz.Ale przecież nie mamy tutaj benzyny.- Pewnie, że nie mamy.Ale mamy kupę różnych innych płynnych związków węglowodorowych.Choćby rozpuszczalnik D.Przecież to prawie czysty oktan.A mamy go pełn« zbiorniki.- No, tak - rzekł Allen.- Tylko że w szoferce jest miejsce wszystkiego na dwie osoby.- Wiem.Ja jestem jedną.- Ja drugą.George żachnął się.- Spodziewałem się tego.Ale wiedz, że to będzie trochę trudniejsze niż naciskanie guziczków na biurku.Nie uważasz, że to może okazać się ponad twoje siły, mój panie Ziemianinie?- Nie uważam, Ganimedańczyku.Musiało już być ze dwie godziny po wschodzie słońca, kiedy motor ciągnika ożył wreszcie równomiernym warkotem, ale mrok na dworze nie tylko nie zrzedł, lecz być może nawet zgęstniał.Główna droga wyjazdowa z pieczar na powierzchnię planety pełna była zgiełku i krzątaniny.Groteskowe postacie o oczach spozierających ciekawie przez grube szkło zaimprowizowanych hełmów klimatyzacyjnych rozstąpiły się na boki, gdy szerokie, przystosowane do piaszczystego terenu opony ciągnika drgnęły i jęły się powoli obracać.Trzy przyczepy już dość dawno załadowane były po brzegi purpurowymi kwiatami i szczelnie opięte brezentowymi osłonami - i teraz rozległ się sygnał, ażeby otworzyć bramę.Czyjeś ręce nacisnęły dźwignię i podwójne odrzwia rozsunęły się ze zgrzytem na boki.Ciągnik, ledwo widoczny w zamieci nawiewanego piasku, wypełzł na zewnątrz i oblepione piaskiem postacie, rozpaczliwie przecierając szkło swoich hełmów, czym prędzej zasunęły bramę.George Carter, przywykły do tego rodzaju sensacji podczas długoletniego pobytu na Ganimedzie, skwitował jednym głębokim oddechem nagłą zmianę ciężkości, kiedy ciągnik znalazł się poza obrębem pola ochronnej grawitacji, działającej wewnątrz pieczar.Jego dłonie ani drgnęły na kierownicy.Natomiast jego ziemskiemu bratu wiele brakowało do tak fortunnej kondycji.Mdlący, bolesny skurcz, jaki ściął mu żołądek, ustępował bardzo powoli i trzeba było długiego czasu, by jego nierówny, chrapliwy oddech powrócił do jakiej takiej normy.Przy tym Ziemianin przez cały czas czuł na sobie rzucane z ukosa spojrzenia tamtego i świadom był ledwo dostrzegalnego uśmiechu, jaki gościł na jego wargach.Starczyło tego, by Allen całą siłą woli powstrzymał się od wydania najlżejszego jęku, mimo że mięśnie brzucha stężały ponad wszelką wytrzymałość, a zimny pot zalewał mu twarz.Tymczasem pozostawały za nimi powolne mile, jakkolwiek złudzenie bezruchu było niemal że równie kompletne jak w czasie podróży międzyplanetarnej.Za oknami widać było wciąż ten sam.szary krajobraz, monotonny i niezmienny.Łoskot motoru brzmiał jak natrętne terkotanie, za plecami tykał sennie klimatyzator, oczyszczając powietrze.Od czasu do czasu uderzył ze szczególną siłą wicher i piasek zabębnił o szybę tysiącem drobniutkich ostrych żądełek.George nie spuszczał oka z kompasu przed sobą.Milczenie stawało się zwolna coraz bardziej uciążliwe.Przerwał je w końcu Ganimedańczyk odwracając nagle głowę:- Co, u diabła, z tym klimatyzatorem?Allen podniósł się skulony, z głową przyciśniętą do dachu szoferki i obróciwszy się zbladł.- Stoi.- Jeszcze ładne parę godzin, zanim burza uciszy się do reszty.Musimy przez ten czas czymś oddychać.Przełaź do tyłu.Musisz go uruchomić.Głos George'a brzmiał bezbarwnie, lecz było w nim coś, co wykluczało wszelką dyskusję.- Bierz - powiedział jeszcze, kiedy brat przelazł przez jego ramię i znalazł się z tyłu szoferki.- Skrzynka z narzędziami.Masz jakie dwadzieścia minut, zanim powietrze zrobi się zupełnie niezdatne do oddychania.Sytuacja nie jest wesoła.Chmura piaskowa na zewnątrz zgęstniała i wątłe żółte światełko nad głową George'a nie było w stanie całkowicie rozproszyć ciemności, jaka zaległa szoferkę.Z tyłu słychać było jakieś szamotanie, po czym rozległ się głos Allena:- Cholera, drut.Skąd on się tutaj wziął? Nastąpiło parę uderzeń młotka, potem pełne oburzenia przekleństwo.- To świństwo jest całe zatkane rdzą!- I to wszystko? - odkrzyknął George.- A bo ja wiem.Poczekaj, muszę najpierw oczyścić.Jeszcze kilka uderzeń młotka, a potem ciągły, przenikliwy odgłos skrobania.Kiedy Allen powrócił na swoje miejsce, twarz ociekała mu rdzawym potem.Niewiele pomogło ocieranie wierzchem równie spoconej i pokrytej rdzą dłoni.- Zeskrobałem te cholerną rdze, to teraz tłok przepuszcza jak dziurawy but.Musiałem nastawić na pełny regulator.Teraz nam już nic nie pozostało, tylko prosić Boga, żeby się ten cały klimatyzator za prędko nie rozleciał do reszty.- Tak, tak, proś Bozię - powiedział George popędłiwie.- Poproś o taki guziczek do naciskania.Ziemianin nastroszył się, ze wzrokiem wbitym nieruchomo przed siebie.Zaległo ciężkie milczenie.Dochodziła czwarta po południu, kiedy George wycedził przez zęby:- Coś mi się zdaje, że dopływ powietrza jest coraz gorszy.Allen poderwał się z odrętwienia.Rzeczywiście, atmosfera w szoferce była duszna i przesycona wilgocią.Klimatyzator świszczał przeciągle pomiędzy jednym tyknięciem a drugim, przedzielanymi w dodatku coraz to dłuższymi odstępami czasu.Wyglądało, że nie pociągnie długo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]