[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Postaw Smitha i Fowlera na straży na skraju obozu – powiedziałem, ponieważ nie o pogodę się martwiłem najbardziej.– Lepiej, żebyśmy nie zostali zaskoczeni.Potem miałem godzinę dla siebie.Usiadłem przed barakiem i prawie natychmiast zasnąłem, czując nagły przypływ zmęczenia.Sen był czymś, czego nie dano mi w nadmiarze i gdyby nie ten dwudziestoczterogodzinny wypoczynek na drzewie, w lesie, śmiem twierdzić, że straciłbym świadomość jak po środku nasennym.W tej sytuacji jednak tylko drzemałem, dopóki ktoś nie obudził mnie, potrząsając za ramię.Był to Fowler.– Ktoś nadchodzi – oznajmił pospiesznie.– Gdzie?– Z lasu.Stamtąd, pokażę ci.Poszedłem za nim do baraku stojącego na skraju obozu i służącego jako punkt obserwacyjny.Wziąłem lornetkę, którą mi podał, i nastawiłem ostrość na odległą postać w bieli, idącą wolno przez oczyszczony teren.Było już dostatecznie widno, a lornetka na tyle mocna, że bez trudu rozpoznałem Gatta.Rozdział 40Powietrze tego ranka było wyjątkowo przejrzyste.Pomimo chmur, szybko biegnących po niebie, wszystko było przezroczyste jak kryształ, zniknęła nawet spowodowana upałem mgiełka, która zwykle snuła się od świtu ponad lasem.Właśnie wschodziło słońce, prześwietlając niebo niesamowitym, niezdrowym, żółtym blaskiem.Lekki wiatr od zachodu uginał gałęzie drzew ponad oczyszczonymi ruinami Uaxuanoc.Gdy nastawiłem ostrość szkieł lornetki na Gatta, z niezadowoleniem stwierdziłem, że drżały mi ręce.Musiałem oprzeć lornetkę na framudze okna, by obraz przestał mi tańczyć przed oczami.Gatt nie spieszył się.Przechadzał się tak beztrosko, jakby zażywał tradycyjnego, porannego spaceru w parku miejskim, czasem tylko zatrzymywał się i przyglądał odkrytym kopcom.Ubrany był równie schludnie jak wtedy, gdy przyleciał do obozu, i zobaczyłem nawet cienki skrawek białej chusteczki, która wystawała z butonierki.Zignorowałem go, lustrując lornetką ruiny.Nikt więcej się nie pokazał i wyglądało na to, że Gatt jest sam.Nic bardziej złudnego.Podałem lornetkę Rudetsky’emu, który wszedł do baraku.Uniósł ją do oczu i zapytał:– To ten facet?– Zgadza się, to Gatt.– Nie spieszy się – mruknął.– Co on, do diabła, robi? Zbiera kwiatki?Gatt pochylił się i szukał czegoś na ziemi.– Będzie tu za pięć minut – powiedziałem.– Wyjdę, żeby z nim porozmawiać.– To ryzykowne.– I tak trzeba to zrobić, a wolałbym, żeby ta rozmowa odbyła się raczej na zewnątrz niż tutaj.Czy ktoś potrafi posługiwać się tym karabinem, który mamy?– Znam się na tym nie najgorzej – powiedział Fowler.– Nie najgorzej, do diabła! – zagrzmiał Rudetsky.– Był snajperem w Korei.– Dla mnie to wystarczy – powiedziałem, próbując się uśmiechnąć.– Trzymaj go na muszce, a gdyby chciał wykręcić jakiś numer, zastrzel go.Fowler wziął karabin i obejrzał celownik.– Nie odchodź za daleko – ostrzegł.– I nie stawaj przypadkiem na linii strzału.Podszedłem do drzwi baraku.– Ukryjcie się dobrze – rzuciłem jeszcze i wyszedłem na zewnątrz, czułem się jak skazaniec w drodze na szubienicę.Skierowałem się w stronę Gatta i przechodząc przez odsłonięty teren, miałem niemiłą świadomość tego, że krok w krok podąża za mną muszka czyjegoś karabinu.Stosując się do wskazówek Fowlera, szedłem wolno, tak aby spotkać się z Gattem o jakieś dwieście metrów od baraku.Skręciłem nieco, starając się stworzyć Fowlerowi jak najlepsze warunki do strzału.Zbliżając się do mnie, Gatt zapalił cygaro i uprzejmie uchylił ronda swojej panamy.– O, pan Wheale, piękny poranek, nieprawdaż? – Nie byłem w nastroju do zabawy w kotka i myszkę, więc nic nie odpowiedziałem.Wzruszył ramionami.– Mógłbym rozmawiać z profesorem Fallonem?– Nie – odparłem krótko.– No, dobrze! – Pokiwał głową ze zrozumieniem.– Oczywiście wiesz, po co przyszedłem.– Nie było to nawet pytanie, lecz bezbarwne stwierdzenie.– Nic nie dostaniesz – powiedziałem równie beznamiętnie.– O, dostanę, dostanę.– W jego głosie brzmiała pewność.Popatrzył na słupek popiołu na końcu cygara.– O ile dobrze rozumiem, występujesz w imieniu Fallona.Trochę mnie to zaskoczyło, naprawdę.Wydawało mi się, że stać go na to, by mówić za siebie, jednak okazało się, że wewnątrz jest mięczakiem jak większość ludzi.Ale do rzeczy.Sporo wyciągnęliście z tej cenote.Chcę to mieć.To chyba proste.Jeżeli oddacie mi to bez problemów, ja też ich wam nie sprawię.– Nie wyrządzisz nam krzywdy? – dopytywałem się.– Zwyczajnie wyjedziecie sobie stąd – zapewnił mnie.– Jaką mamy na to gwarancję?Rozpostarł ramiona i podniósł na mnie oczy, z których biła szczerość.– Daję ci na to moje słowo.– Nic z tego, Gatt – roześmiałem się głośno.– Aż taki głupi nie jestem.– Mówmy otwarcie, Wheale.– Po raz pierwszy okazał gniew, a w jego oczach pojawił się dziki błysk.– Przychodzę, by zabrać te świecidełka i ani ty, ani ktokolwiek inny nie powstrzyma mnie od tego.Oddajcie je dobrowolnie albo zabiorę je siłą.Wybór należy do ciebie.Kątem oka zarejestrowałem jakiś ruch i odwróciłem głowę.Kilka ubranych na biało postaci wynurzało się wolno z lasu.Tworzyli rozciągniętą linię i nieśli karabiny.Gwałtownie spojrzałem na drugą stronę i dostrzegłem inną grupę mężczyzn wyłaniającą się z lasu.Najwyraźniej nadszedł czas, by trochę przycisnąć Gatta.Wymacałem w kieszeni koszuli papierosy, zapaliłem jednego i niedbale podrzuciłem w górę pudełko zapałek.– Gatt, jesteś na muszce – oznajmiłem.– Jeden fałszywy ruch i zginiesz.– Ty też.– Uśmiechnął się nieznacznie.– Nie jestem głupcem.– Mam umówiony sygnał.– W dalszym ciągu podrzucałem pudełko zapałek.– Jeżeli upuszczę te zapałki, dostaniesz kulę.Zatrzymaj swoich ludzi, bo jeśli zrobią jeszcze dziesięć metrów, upuszczę je.– Blefujesz – powiedział, spoglądając na mnie niepewnie.– Też byś wtedy zginął.– Spróbuj – zachęciłem.– Jest różnica pomiędzy tobą a mną.Nie dbam specjalnie o życie, ale założę się, że tobie na twoim zależy.Stawki są wysokie w tej grze, Gatt, a im zostało jeszcze pięć metrów.Pamiętaj, zabiłeś mojego brata! I drogo zapłacisz za jego życie.Gatt jak zahipnotyzowany wpatrywał się w pudełko, gdy wzleciało do góry i mimowolnie drgnął, kiedy niezręcznie je chwyciłem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]