[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sięgnąwszy łańcuchów na lewej ręce Ilkara, Hirad z łatwością je odpiął.Mag musiał złapać go, by nie upaść.– Wszystko w porządku?– Nie bardzo.Daj mi się objąć lewą ręką i wtedy razem dojdziemy do tamtych krzeseł.Barbarzyńca rozejrzał się i zobaczył Densera.Mag leżał na plecach niedaleko krzeseł, a pod jego prawym ramieniem schowany był kot.Klatka piersiowa mężczyzny gwałtownie uniosła się i opadła, a potem wstrząsnął nim silny skurcz.Krucy dotarli do krzeseł i Hirad posadził towarzysza najdelikatniej, jak mógł.Jego uwagę przyciągnął leżący Xeteskianin.* * *Richmond cofnął się, oddychając ciężko, i złapał się w miejscu, gdzie miecz przeciwnika przeciął skórę, zaraz poniżej prawego barku.Za plecami wojownik słyszał kręcącego się bezradnie Aluna.– Już nie jesteś taki silny, co Kruku? Richmond nie odpowiedział.– Powinieneś był wrócić do domu.Tu znajdziesz tylko śmierć.Richmond przerzucił miecz do lewej ręki i pochylił się, gotowy do walki.Przeciwnik uniósł brwi, podziwiając odwagę wojownika.Kruk przesunął się w prawą stronę, słysząc za plecami szczęk miecza wysuwanego z pochwy.– Odsuń się, Alunie.To cię nie dotyczy.– Jak to nie? Oni przecież porwali moją rodzinę.– Ach, wkurzony tatuś, tak? Czego tu szukasz? – zadrwił przeciwnik.– Chcesz zabrać zwłoki?– Skurwysynu! – wrzasnął Alun.– Ty skurwysynu! – Zrozpaczony mężczyzna ruszył do przodu, mijając Richmonda z lewej.Kruk zareagował natychmiast, osłaniając towarzysza.Przeciwnik przewidział ten ruch, zrobił szybki wypad w drugą stronę i zatopił miecz w klatce piersiowej Richmonda.Kruk jęknął z bólu i upadł na kolana, czując gorące ostrze pomiędzy żebrami.Przeciwnik wyciągnął je i ranny wojownik upadł na ziemię.Krew przesiąkała przez ubranie, zlepiając włosy.Richmond usłyszał krótki, triumfalny śmiech i odgłos oddalających się kroków.Potem nastała cisza.* * *Talan wypadł na korytarz, a zaraz za nim Will.Przed nimi, nieopodal otwartych podwójnych drzwi, leżały zwłoki mężczyzny.Po prawej znajdowały się schody prowadzące na górę.Talan zatrzymał się na moment i usłyszał ryk Thrauna, który siał spustoszenie na piętrze.Wojownik zmarszczył brwi.Krzyków było za mało.Nie było słychać Richmonda i Hirada.– Dalej! Dalej! – ryknął Talan i rzucił się na schody.Will zawył i skoczył za Krukiem.* * *Alun patrzył, jak Richmond pada, po czym odwrócił się i uciekł znanymi korytarzami.Cała odwaga wyparowała, oblał go zimny pot, całym ciałem wstrząsnął dreszcz.Był sam w zaniku pełnym stali, pełnym śmierci.Nagle zatrzymał się przed drzwiami prowadzącymi na zewnątrz.Nie był sam.Jego serce dalej gdzieś tu biło.Alun odwrócił się i ruszył w głąb budynku.Musiał odnaleźć Willa.* * *Isman patrzył, jak Alun ucieka, i uśmiechnął się.Mógłby go z łatwością dogonić, lecz w zamku znajdowali się inni, bardziej godni jego uwagi.Lecz zanim się nimi zajmie, skończy z magami.* * *Travers zatoczył się.Szedł korytarzem, krzycząc i waląc dłonią w mijane drzwi, by obudzić swoich żołnierzy.Ryki Kruków wypełniały jego zamek.Był sam, a na dodatek pijany, więc musiał się spieszyć.Nie zatrzymywał się, by sprawdzić, czy żołdacy usłyszeli jego okrzyki, nie było na to czasu.Jeżeli napastnicy dotrą do chłopców jako pierwsi i ich uwolnią, Balaia będzie zgubiona.Synowie maga, bliźniacy – cóż mogło być bardziej niebezpiecznego? Kiedy zginą, nadejdzie czas na zakończenie znajomości z ich matką.* * *Denser leżał na posadzce, a kot wbił swoje kły w jego ciało.Czuł, jak chowaniec czerpie moc, jak odzyskuje siły, mimo że jego własne szybko słabły.Równowaga.Zawsze zachowają równowagę.Wokół siebie słyszał niewyraźne głosy, jeden był nawet skierowany do niego, ale nie był w stanie odpowiedzieć.Jeszcze nie.Telepatycznie trącił kota, który nadal ssał jego krew.Starczy już.Wkrótce odznaka będzie jego.Travers był skończony.Denser uśmiechnął się.Kot przestał pić i spojrzał na pana błyszczącymi ślepiami.Ich umysły połączyły się i Denser wysłał kotu obraz kapitana.Znajdź go i wracaj.Sprowadź go tutaj.Wiesz, co robić.Kot mrugnął oczami, powoli.Poczekam tu.Nic mi nie będzie.Ruszaj.Zwierzę wydawało się być zadowolone, a jego pomruk przypominał bardziej warknięcie.Po chwili oddaliło się od pana i rozejrzało w poszukiwaniu wyjść z komnaty.Niestety wszystkie drzwi były zamknięte.* * *– Widziałeś? – spytał Hirad.– To coś się nim żywiło.Widziałem to.– Proszę cię – wykrztusił Ilkar, który siedział rozciągnięty na krześle, cały czas próbując pozostać świadomym tego, co się wokół dzieje.– Ból w klatce piersiowej i nogach stał się jeszcze ostrzejszy, wewnętrzne rany znów zaczęły krwawić.Elf potrzebował spokoju, by móc się wyleczyć.– Są rzeczy, których nie rozumiesz, ale twoja ciekawość musi poczekać.Nie czuję się najlepiej.– Powiedz mi, co mam robić.Chcę ci pomóc.– Pilnuj drzwi i daj nam odpocząć.Żadnych pytań.Gdzie reszta?Hirad odetchnął i skinął głową.– Spotkaliśmy kogoś po drodze.Przybyli, żeby uratować jakąś kobietę.Teraz robią Pogrom.Zamek będzie nasz w przeciągu kilku minut.Ilkar z jękiem zsunął się z krzesła i spoczął na posadzce obok Densera.– To dobrze.Bardzo dobrze.– Elf zamknął oczy i w tym samym momencie drzwi po przeciwległej stronie komnaty otworzyły się.Zauważywszy to, kot pobiegł w tamtą stronę i zniknął w korytarzu.Hirad odwrócił się, schodząc z linii wzroku Ilkara.– Isman?– Hirad.* * *Jandyr zaśmiałby się, gdyby widok, który miał przed oczami, nie był tak żałosny.Na podłodze leżał pokrwawiony mężczyzna.Miał otwarte usta i nie ruszał się.W nieruchomej dłoni ściskał broń, a wino, które pił, rozlało się na posadzkę z przewróconego kielicha.– Mężczyzna, który obawia się własnej śmierci, nie jest mężczyzną – rzekł Jandyr.Leżący człowiek nie poruszył się.– Umarli nie kaszlą.Możesz sobie darować to żałosne przedstawienie.Miej choć odwagę stawić mi czoła.– Dalej nic.– Nie mam czasu! – Elf napiął cięciwę.– Błagam! – Mężczyzna wstał niezdarnie.– Ja nie.– Jak już wspomniałem, nie mam czasu.– Jandyr puścił cięciwę, nałożył nową strzałę i ruszył schodami na górę.* * *Travers odpoczywał, opierając się o ścianę wąskiego korytarza.Zmarszczył brwi.Krucy dalej pustoszyli jego zamek.Ich krzyki w dalszym ciągu rozchodziły się echem, choć wyraźnie osłabły.Martwiło go, że napastników było więcej niż trzech.Kapitan wzruszył ramionami i wszedł do strażnicy.W środku czekało nań dwóch żołnierzy z mieczami w rękach.– Dobra – wycedził.– Nie możemy dalej czekać.Tym małym bękartom nie wolno opuścić zamku.Zabijcie ich.– Kapitanie? – Żołnierze wymienili spojrzenia pełne wahania.– To nie są zwykli chłopcy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]