[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Brzunio-brzuch zachwiał się i runął, a ptak trzepotał przy nim coraz słabiej.Grupka brzunio-brzuchów zetknęła się z górosłuchami.Yattmur zawróciła i puściła się biegiem.Wpadła do zadymionej jaskini, w której mieszkała z Grenem i dzieckiem.– Gren! Chodź, proszę.Pozabijają brzunio-brzuchy.Oni są na zewnątrz, te okropne, wielkouche białasy na nich napadają.Co robić?Gren leżał wsparty o skalny filar, ręce zaplótł na brzuchu.Słysząc Yattmur, utkwił w niej martwe spojrzenie, po czym znowu spuścił oczy.Jego twarz okrywała bladość, która kontrastowała z bogatym, wątrobianym brązem, jaki połyskiwał wokół głowy i szyi, okalając twarz miękkimi fałdami.– Zrobisz coś? – zapytała.– Co się z tobą ostatnio dzieje?– Brzunio-brzuchy są dla nas bezużyteczne – powiedział Gren.Wstał jednakże.Wyciągnęła dłoń, którą ujął apatycznie, i zaciągnęła go do wylotu jaskini.– Polubiłam tych nieboraków – powiedziała bardziej do siebie niż do niego.Spoglądali w dół stromego stoku, gdzie na tle kurtyny cienia poruszały się sylwetki.Trzy brzunio-brzuchy wracały na górę, wlokąc ze sobą jednego pióroskóra.Za nimi szły górosłuchy ciągnące swoje sanie, na których znajdował się drugi pióroskór.Obie grupy posuwały się zgodnie razem, paplając wśród ożywionej gestykulacji brzunio-brzuchów.– I co ty na to?! – zawołała Yattmur.Dziwna to była procesja.Górosłuchy miały spiczaste z profilu ryje, poruszały się w chaotyczny sposób, opadając czasami na czworaki, aby pokonać pochyłość.Ich mowa docierała do Yattmur krótkimi, urywanymi szczeknięciami, ale zakładając nawet, że to, co mówili, było zrozumiałe, i tak znajdowali się za daleko, by rozróżniła słowa.– Co powiesz, Gren? – powtórzyła.Nic nie powiedział, wpatrzony w grupę, która teraz wyraźnie zmierzała ku jaskini zamieszkiwanej zgodnie z jego nakazem przez brzunio-brzuchy.Kiedy mijali zagajnik szczudłaków, zauważył, że wskazują ze śmiechem w jego kierunku.Nawet się nie oburzył.Yattmur podniosła na niego oczy przepełnione nagłym współczuciem z powodu zmiany, jaka w nim ostatnio zaszła.– Strasznie mało mówisz i strasznie źle wyglądasz, kochanie.Przeszliśmy razem tak długą drogę, ty i ja, mając tylko siebie nawzajem, a jednak teraz mam wrażenie, jakbyś się oddalał ode mnie.Z mego serca wypływa tylko miłość do ciebie, z moich ust tylko życzliwość.Ale miłość i życzliwość już cię nie wzruszają.O Gren, o mój Grenie!Objęła go wolnym ramieniem, ale zaraz poczuła, jak się odsuwa.Odezwał się jednak, dobywając słów, jakby każde z nich było kawałkiem lodu:– Pomóż mi, Yattmur.Bądź cierpliwa.Jestem chory.Yattmur była już zaabsorbowana inną sprawą.– Wyzdrowiejesz.Ale co robią tamte dzikie górosłuchy? Myślisz, że one są przyjazne?– Najlepiej idź i zobacz – powiedział Gren tym samym lodowatym tonem.Uwolniwszy się z jej objęcia, wrócił do jaskini i przyjmując swą poprzednią pozycję, legł z dłońmi splecionymi na brzuchu.Yattmur przysiadła u wejścia do jaskini, nie wiedząc, co robić.Brzunio-brzuchy zniknęły z górosłuchami w swojej jaskini.Dziewczyna, bezradna, nie ruszyła się z miejsca.W górze gromadziły się chmury.Wkrótce zaczęło padać, deszcz przechodził w śnieg.Laren zapłakał, więc dała mu piersi.Myśli dziewczyny z wolna uleciały hen daleko, gdzieś poza deszcz.Wokół niej w powietrzu zawisły niejasne obrazy, które pomimo braku logicznego ciągu stanowiły jej sposób rozumowania.Maleńki czerwony kwiatuszek przedstawiał jej bezpieczne dni z plemieniem Pasterzy , albo też, z minimalnym zaledwie przesunięciem akcentu, ją samą, tak jak były nią samą tamte bezpieczne dni: nie widziała siebie jako zjawiska wyodrębnionego z otaczających ją wydarzeń.A kiedy próbowała tego dokonać, widziała siebie jedynie w oddali, w tłumie ciał czy też jako fragment pląsów, lub dziewczynę, na którą przyszła kolej pójścia z wiadrami do Długiej Wody.Dni czerwonego kwiatka minęły, poza tym, że świeży pączek rozwijał płatki u jej piersi.Przeminął tłum ciał, a wraz z nimi zniknął symboliczny złoty szal.Cudowny szal! Wieczne słońce nad głową jak ciepła kąpiel, niewinne ciało, szczęście nieświadome samo siebie – oto były nici złotego szala, jaki sobie wyobraziła.Wyraźnie widziała siebie, jak go odrzuca, aby pójść za przybłędą, którego wartość polegała na tym, że uosabiał nieznane.Nieznane było wielkim zwiędłym liściem, pod którym coś się czaiło.Szła w ślad za liściem, jej maleńka postać przybliżyła się jakoś i wyostrzyła, podczas gdy szal i czerwone płatki uleciały wesoło z jednokierunkowym wiatrem czasu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]