[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Konie nerwowo przestępowały z nogi na nogę.Hobart na wszystkie możliwe sposoby unikał rozmowy z Argimandą lub Gorvathem, obawiając się, że mógłby w jakiś nieostrożny sposób wziąć na siebie nowe obietnice do spełnienia.W końcu uciął sobie drzemkę, ale gdy minęło parę godzin, zaczął się denerwować.Słońce było już bardzo nisko, kiedy z trawy nagle wyłonił się Theiax dysząc ze zmęczenia.— Konie! — wydyszał mały lew.— W całym obozie tylko konie! Parathaiańskie, marathaiańskie nawet trochę koni z Logai! Rozpoznałem uprząż.— Ciekawe, co logaiańskie konie mogą tu robić? —.spytał retorycznie Hobart.— Nie widziałeś żadnych śladów walki?— Nie, wszędzie spokój.W obozie ludzie śpiewają.Hobart westchnął zbity z tropu.— Chyba będziemy musieli pojechać i przekonać się osobiście.Hej tam, wszyscy na koń! Kiedy zbliżymy się do miasta namiotów, uważać.W każdej chwili możemy uciekać, jeśli okaże się, że chcą nas zaatakować.Musieli okrążyć parę stad zwierząt, pilnowanych przez pastuchów.Z całą pewnością w okolicy nie było śladów walki.Tak jak mówił Theiax, wokół całego obozu stały konie ustawione w rzędy.Kiedy przedzierali się pomiędzy zwierzętami, Hobart rozpoznał jednego z logaiańskich stajennych królewskich.— Cześć! — zawołał.— Co ty tu robisz, Glaukonie? , — Nie wiem, panie — odparł młodzieniec.— Przyjechałem z królem Gordiusem, jak mi przykazał.Hobart na czele wyprawy podjechał do głównej bramy.Kiedy się do niej zbliżał, ktoś go musiał zauważyć, gdyż z wnętrza obozu dobiegło go ryczenie trąb.Potem śpiew i inne odgłosy zadowolenia ucichły, a z bramy wylał się tłum ludzi.Hobart zacisnął rękę na cuglach, gotów w każdej chwili zawrócić swego wierzchowca.Ludzie jednak nie okazywali żadnych oznak wrogości.W pierwszym rzędzie szła czwórka: Sanyesh, król Gordius, były generał Valangas w ubraniu barbarzyńcy, z krótką blond grzywką opadającą na czoło oraz bardzo stary barbarzyńca, który kuśtykał pomagając sobie laską.Wokół nich i za nimi tłoczyli się paziowie i giermkowie ze sztandarami.Następnie stało się to, czego Hobart obawiał się bardziej niż kolejnej wojny: czterej władcy zakrzyknęli jednym głosem:— Witaj, Rollinie, Królu Królów!Hobart miał pięciosekundową szansę wzięcia nóg za pas, stracił ją jednak zbyt długo się namyślając.W chwilę potem wszyscy go okrążyli.Argimanda padła w ramiona ojca, a pozostali ściągnęli go prawie siłą z konia.Kiedy wrzawa ucichła, król Gordius uścisnął mu serdecznie dłoń, mówiąc:— Wiedziałem, że ją ocalisz, chłopcze! A ponieważ jesteś teraz królem całej Logai i hipokrytą Parathai, hipokryta Khovind… to znaczy on — tu wskazał palcem staruszka z laską — hipokryta Khovind i jego syn zgadzają się, że jedynym rozsądnym wyjściem z sytuacji jest uczynienie cię Królem Królów, Hipokrytą nad Hipokrytami, władcą wszystkich trzech królestw!— Ależ — zaczął jęczeć Hobart — ja nie chcę być Królem Królów…— Bzdura, synu! Jesteś odpowiednim kandydatem do tego tytułu! — Król ujął Hobarta pod ramię i wprowadził przez bramę.— Widzisz, nie udało nam się dokonać tego wcześniej, ponieważ Marathaianie nie zgadzali się na władcę parathaiańskiego ani logaiańskiego.Logaiańczyk natomiast nie przyjąłby Parathaianina ani Marathaianina, i tak dalej, he, he.Ale ty nie jesteś jednym z nas.Obcy z włosami barbarzyńcy i manierami człowieka cywilizowanego.Jak to niegrzecznie ujął mój syn Alaxius: wydumana osoba, ubierająca się w rzeczy o nieistniejącym kolorze, a jednocześnie posiadająca wielką siłę i odwagę.Jesteś jedynym, który może rządzić naszymi krajami, powstrzymać głupie waśnie i stworzyć jedno wielkie królestwo!— Możemy stworzyć coś większego, niż tylko trzy królestwa, Hipokryto Hipokrytów — dodał hipokryta Khovind.— Możemy podbić dzikich Theoiri…— Poza tym — wszedł mu w słowo Gordius — je, stem pewien, że Psythorisowie przyłączą się do nas, jeśli tylko z nimi porozmawiamy…— A jak się nie przyłączą, to i tak ich podbijemy…— Powinniśmy też przejąć złote miasto Plakh.Kontroluje ono szlaki handlowe do Gan Zheng…— Potrzebujemy też Gór Buryonoi, żeby mieć, eee… jak to się mówi… granicę strategiczną…Hobart słuchał z zaciśniętymi ustami.Kiedy dotarli do namiotu hipokryty, powiedział spokojnie, szczerząc zęby:— Pozwolicie, że odpocznę, w czasie kiedy będziecie snuć plany o tym, jak mam zawojować całą planetę? Chciałbym przez chwilę zostać sam.Zapewnili go, oczywiście, że może pozostać sam tak długo, jak mu się żywnie podoba.Jest przecież Królem Królów i wszystko będzie robione tak, jak rozkaże.Hobart ukrył się w jednej z mniejszych komnat, w której spał w noc po bitwie.Chwycił czaszkę gryzonia i przywołał Kaia.Żółty człowieczek pojawił się znienacka.Rozglądał się nerwowo, słysząc dochodzące przez ściany namiotu odgłosy świętowania.Jego naga skóra pokryta była wieloma czerwonymi użądleniami.— Dopadły cię szerszenie? — spytał Hobart ze współczuciem.— Przykro mi, stary.Nie możesz się wyleczyć magią?Kai bezradnie rozłożył ręce.— Kupiłem zaklęcie od handlarza magią.Nie działa.Handlarze zawsze oszukują nas, biednych zjadaczy ryb.Czy możesz im coś powiedzieć na ten temat, Hipokryto Hipokrytów?— Może.Widzę, że jesteś na bieżąco.Słuchaj, kiedy tak znikasz, czy możesz wziąć kogoś ze sobą?— Pewnie.Bierzesz mnie za rękę, a ja cię pociągam za sobą.Ciach–prach.— Dobra.Wiesz, gdzie podziewa się ten Nois?— Chodzi ci o Baaa, pana wszystkiego?— Noisa, vel Zhava vel Baaa, jak wolisz.— Wiem — odpowiedział Kai zaczynając rozumieć, o co chodzi.— No to w takim razie zabierz mnie tam.I to już! Kai zaczął się trząść ze strachu i upadł na kolana.— O Hipokryto Hipokrytów Hipokrytów! Boję się! Baaa jest panem wszystkiego! Wszechpotężnym! Dlaczego chcesz się z nim spotkać? — lamentował.— Planuje jakieś nowe sztuczki, a zupełnie mi się to nie podoba.Będziemy się chyba musieli spotkać.No dobra, dawaj łapę!Podczas gdy Kai kontynuował lamenty, Hobart schwycił jedną z jego brudnych dłoni i potrząsnął mocno dzikusem.— Zmiatamy! — ryknął.— T–t–ty zaopiekujesz się moim biednym ludem, kiedy odejdę?— Tak! Do cholery jasnej, zbieraj się… — W tym momencie Kai rozpłynął się w powietrzu.Hobart poczuł silne pociągnięcie za rękę.Schwycił się mocniej dzikusa i poczuł, że jest gdzieś ciągnięty.Wszystko wokół wirowało.— Jesteśmy na miejscu — zaskrzeczał Kai.Otoczenie znowu było bardziej materialne, więc Hobart odetchnął z ulgą.Stali w środku wielkiego kanionu.Otaczały ich stoki czarnych, gładkich skał.W ścianach nie było stopni ani jakichkolwiek innych nieregularności.Hobart nie mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób ktoś, kto wpadłby w tę pułapkę, zdołałby się z niej wydostać bez pomocy skrzydeł lub magii.Dno kanionu było okrągłe i płaskie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]