[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie rozumiem tej zwłoki, na co zresztą poskarżyłem się Shofflerowi przez telefon tuż przed wyjazdem na lotnisko.Kevin był tutaj - oświadczyłem mu.- Dzwonił z tego telefonu.Sam nie mógł się tu dostać, to pewne.czyli że był z nim porywacz.Powinniście przeczesać cały dom.Shoffler powiedział, żebym wziął na wstrzymanie.Kiedy dochodzi do sporów kompetencyjnych (musieli dogadać się z komendą stołeczną), zawsze mija trochę czasu, zanim maszyneria pójdzie w ruch.Przekazałem swój telefon komórkowy tak zwanemu ekspertowi od łączności, którego załatwił Shoffler.Specem okazała się kobieta, niejaka Natalie, z którą przejrzałem wykaz połączeń, zarówno przychodzących, jak wychodzących, żebym mógł zidentyfikować numery.Rozpoznałem wszystkie.Krista, moja asystentka w stacji.Liz.Cass Carter, którego syna odwoziłem razem z Kevinem i Seanem na jednodniowy obóz do St Albans.Dave Whitestone, mój producent.Moi starzy.I tak dalej.Natalie oznakowała moją nokię jako dowód rzeczowy i dała mi na nią pokwitowanie.Wręczyła mi także klon - telefon z tym samym numerem - na wypadek gdyby Kevin albo Sean zadzwonili jeszcze raz.Albo ktoś z żądaniem okupu.Rozmawiałem także z miłą kobietą imieniem Shelley z Centrum Dzieci Zaginionych i Molestowanych i zeskanowałem fotografię synów, by organizacja mogła rozplakatować ich podobizny w całym kraju.Inna kobieta - przełożona Shelley - miała odezwać się później, by zastanowić się nad dalszymi działaniami i udzielić mi kilku rad.Teraz zaś moja rola została zredukowana do tego, żebym nie wchodził nikomu w drogę.Mam ochotę przeczesywać cały glob w poszukiwaniu Kevina i Seana, a tymczasem jestem uziemiony.Zjeżdżamy ruchomym chodnikiem na podziemny parking.Za moimi plecami Christiansen pobrzękuje kluczykami w kieszeni.Przede mną zesztywniała Liz usiłuje opanować strach.Kiedy Christiansen skręca w Ordway, Liz reaguje jękiem.Garstka reporterów, którzy gromadzili się od samego rana, rozrosła się w potężny tłum.Uliczkę z obu stron blokują dwa wozy transmisyjne, a trzeci stoi na podjeździe Hokinsonów, wciśnięty obok ich czerwonego explorera.Ustawiono statywy z oświetleniem, po trawnikach i chodniku ciągną się kable i wałęsają kamerzyści i dźwiękowcy.W małych wydzielonych strefach dwie elegancko ubrane, samotne postacie sprawdzają reflektory i mikrofony, by po wszystkim dokręcić komentarze.Sąsiedzi stoją w drzwiach swoich domków, ze zdumieniem przyglądając się niespodziewanej okupacji ulicy.Na widok radiowozu tłum ożywa, każdy chce zająć jak najlepsze miejsce.- O w dupę! - wyrywa się Christiansenowi.- Przepraszam panią.Jedyną reakcją Liz jest cichy jęk.Czuję, jak dzwonki strachu biją na alarm, mam przedziwne wrażenie, że jestem nagi.Wielokrotnie brałem udział w takich scenach, tyle że tłoczyłem się jako jeszcze jeden reporter na konferencji prasowej albo warowałem w tłumie dziennikarzy, by zaatakować znienacka główną postać jakiejś historii, kiedy już się pojawi.W erze kablówek, telewizji satelitarnej i zwiększonego zapotrzebowania na informacje stada dziennikarskich hien rozrastają się ponad wszelkie wyobrażenie.Kiedy dwa lata temu wchodziłem w skład ekipy relacjonującej dla mojej stacji proces snajpera z Waszyngtonu, na konferencji szefa policji w Rockville byłem jednym z ponad dziewięciuset akredytowanych dziennikarzy.Przychodzi mi na myśl - o wiele za późno - że powinienem był ostrzec przed tym Liz.Zwłaszcza że prawdopodobnie będzie jeszcze gorzej.Ta historia stanie się głównym punktem wiadomości, trafi na czołówki gazet, będzie tematem dnia.Fakt, że jestem z branży, że pojawiam się na ekranach telewizorów, że niektórzy znają moją twarz, że (jak żartowaliśmy sobie z Liz) jestem „znakomitością z ławki rezerwowych”, tylko wzmoże medialny ostrzał.Liz wtula się we mnie, gdy tłum zaczyna otaczać samochód.Wiem, że popełniam błąd - bo skoro ktoś chowa się przed kamerą, to widocznie jest winny - ale nie mogę zrobić nic więcej, żeby ją ochronić, nie posuwając się do zarzucenia jej marynarki na głowę.Żona wypłakuje mi się na piersi, całkiem puściły jej nerwy.- Nic się nie martw - pocieszam ją szeptem.Oddycha głęboko, spazmatycznie, próbując się uspokoić.Bez skutku.Zaciska dłonie w pięści i kostkami przeciera oczy.Wydaję polecenie Christiansenowi:- Utoruj nam drogę do domu.- Jak? - Koniuszki uszu policjanta pąsowieją.- Idź szybko, nie patrz na nikogo, z nikim nie gadaj.Mów tylko „przepraszam”.Nic więcej.Tak też robimy.Ruszam śladem Christiansena, jakby był zawodnikiem torującym na boisku drogę napastnikowi, szarpiąc Liz w lewo i w prawo i wpychając ją w szczeliny w tłumie, jakie na moment przeciera nam policjant.Udaje nam się jakoś przebrnąć przez błyskawicę fleszy, mechaniczny trzask migawek aparatów fotograficznych, kakofonię wykrzykiwanych pytań i komentarzy.- Przepraszam!- Czy może pan skomentować.?- Przepraszam.- A oto i matka, wygląda jak.- Przepraszam.-.wie pan, czy są już jacyś podejrzani?- Czy możecie państwo opowiedzieć naszym.-.rodzice dzieci pozostają w separacji.- Przepraszam.-.a może chłopcy postanowili uciec z domu?- Ja pierdolę! - rzuca Christiansen, kiedy zamykamy za sobą drzwi.Sapie ciężko, uszy ma rozpalone.Fakt, że dotarliśmy do domu i odgrodziliśmy się drzwiami od tego szaleństwa, traktujemy jak zwycięstwo, ale poczucie triumfu pryska po kilku sekundach.Liz podnosi głowę i spogląda na mnie; oczy ma mokre, wzrok błędny.- Alex.- zaczyna, lecz urywa nagle, chwiejąc się na nogach.- Liz.- Alex! - wrzeszczy na całe gardło i zaczyna bębnić pięściami w moją pierś.- Gdzie oni są! Masz ich znaleźć!Rozdział 8Siadamy w kuchni.- A więc nie ma żadnych wiadomości.- zaczyna Liz, lecz jej głos zamiera.- Zadzwonię do Shofflera.tego detektywa.Obiecałem mu, że się zgłosimy po przyjeździe z lotniska.Ruszam do telefonu.Liz nie spuszcza mnie z oczu.Niestety, Shoffler jest na konferencji.Zostawiam mu wiadomość i parzę herbatę dla żony.Liz siedzi bezwładnie, oklapnięta jak szmaciana lalka.Zastanawiam się, czy nie wezwać do niej lekarza.- Zawiadomiłeś rodziców? - pyta apatycznym głosem.- Są już w drodze.- Moja mama.ona się załamała - mówi Liz.- Wylądowała w szpitalu.- Och, Liz.- Nic jej nie jest, tylko.no wiesz, dostała środki uspokajające.- Przykro mi.- Błagałam tatę, żeby z nią został, ale wybiera się do nas.Nie mogłam go powstrzymać.- Szybko wciąga powietrze.Tak długo miesza łyżeczką herbatę, że w końcu przykrywam jej dłoń swoją.- Och - bąka bezbarwnym głosem.Pomimo tłumu na zewnątrz w domu panuje taka cisza, że słyszę ledwie uchwytny szum różnych sprzętów - lodówki, klimatyzatora.Czuję się tak, jakbyśmy się ukrywali.Liz opiera łokcie na stole i chowa twarz w rękach.Nagle słyszę własny głos:- Znajdziemy ich.Żona głęboko, łapczywie wciąga powietrze, unosi głowę i zwraca ku mnie twarz.- Naprawdę ich znajdziemy - powtarzam żarliwie.- Zobaczysz, że ich znajdziemy.Przygląda mi się badawczo, lecz to, co widzi, najwyraźniej jej nie uspokaja.Jej twarz kurczy się, wygląda jak czerwony supeł udręki.Liz kładzie głowę na stole, na skrzyżowanych rękach, i zaczyna szlochać.Niepohamowanie.Gdy Liz bierze prysznic, dzwoni Claire Carosella.- Oddzwaniam w związku z pańskim telefonem - słyszę energiczny głos.- Jestem z Centrum Dzieci Zaginionych i Molestowanych.Moja koleżanka wspomniała panu, zdaje się, że.- Tak.Mówiła, że pani zadzwoni
[ Pobierz całość w formacie PDF ]