[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pozna³em Gdañsk przez pryzmat ocala³ych fundamentów.Skakaliœmy po nich przezszerokoœæ nieistniej¹cych korytarzy.Bawiliœmy siê wœród nich z bezgrzesznoœci¹cmentarnychkwiatów.¯aden krzyk nie przedar³ siê przez grub¹ opoñczê czasu.Odnajdywaliœmyœwiatczysty i ca³kiem nowy.Zawsze zazdroœci³em cioci Asi jej lukrowanegodzieciñstwa.Wtedyjeszcze wszystko by³o ca³e.Ja musia³em ju¿ zadowalaæ siê atrapami.Oburza³omnie to iponi¿a³o.Z drugiej jednak strony to przesz³oœæ w³aœnie, przesz³oœæ StaregoGdañska, by³aszczepionk¹, która mnie uratowa³a.9.Wgapia³em siê w Tamizê, gdzie bulwarem spacerowali nieznani ludzie zeszklankami piwa, ana trawiastym stoku rozsiad³a siê i ha³asowa³a grupa skinów.Tamte sprawysprzed dwudziestupiêciu lat by³y zupe³nie niewa¿ne.Niewa¿ne dla kogokolwiek, prócz mnie.Przep³ywa³ statekrzeczny.I znika³.Za rogiem Quinn Street by³a maleñka w³oska pizzeria.Po po³udniu g³Ã³d wygna³mnie zpokoju.Id¹c w¹sk¹ uliczk¹ by³em skazany na ocieranie siê o przechodniów.By³ociep³o,wiktoriañska atmosfera Richmond sk³ania³a turystów do spacerów.Wszystko towydawa³o misiê groŸne i nape³nia³o niechêci¹.Rozs¹dek podpowiada³ mi, ¿e powinienem coœzjeœæ, boinaczej bêdê odrywa³ filtry i æmi³ papierosa za papierosem.Coœ zablokuje mnieostatecznie, aprzecie¿ nie myœla³em jeszcze o powrocie do rodzinnego miasta.Nie by³o tam ju¿nikogo, ktomóg³by mi pomóc.Byli lekarze i tabletki.Tabletkami mog³em leczyæ oko – ówprymitywnymechanizm – ale nie duszê.A w³aœnie ona sprawia³a mi ból.G³Ã³d szarpa³ mi wnêtrznoœci i jak woda ze Ÿród³a zasila³ przera¿enie.S³onecznympopo³udniem w Richmond by³em bliski myœli o samobójstwie.Ledwie uda³o mi siêwydukaæ poangielsku zamówienie.Wzi¹³em makaron.Okno pizzerii wisia³o nad stolikiem jak ekran kinowy.Przechodzi³y przede mn¹jakieœkobiety, jacyœ mê¿czyŸni, jacyœ w³Ã³czêdzy, od czasu do czasu kaleka, ale ja nienale¿a³em dotamtego œwiata.By³o tam kolorowo, lecz jednoczeœnie œwiat nie posiada³ barw.Nawet œmiechsk¹dœ z ty³uby³ sol¹ na moje podrapane plecy.Chcia³em po³o¿yæ g³owê na stoliku i p³akaæ,lecz dawno ju¿nie by³em do tego zdolny.Miejsce uczuæ zaj¹³ lêk.By³em jak zwichniêtymechanizm zeœwiate³kiem w œrodku, które nie wiadomo po co mruga.Bezradny niczym wwiêzieniu, zktórego nie ma wyjœcia.Nawet poza cel¹, nawet poza murami!Machinalnie zacz¹³em jeœæ.Usta, wype³nione parz¹cym smakiem, stanê³y w ogniu.Ale niepopija³em wod¹.Pragn¹³em tego bólu.Poczu³em, jak lêk wyp³ywa ze mnie jakwoda ze zlewu.Ogarnê³a mnie niespodziana radoœæ.Ujrza³em nagle, ¿e okno, wisz¹ce przede mn¹jak gondola,ukazuje zupe³nie inny œwiat.By³ to œwiat tchn¹cy ciep³¹ bryz¹ jak kobiecyoddech.Poi³em siêtym widokiem: motocykl zaparkowany przy ulicy, s³up przystanku piêtrowychautobusów,œmietnik i ³awka, dalej sklep z sukienkami – wszystko to by³o ciche i piêkne.Wiêc jest jeszczejakiœ œwiat nie ub³ocony moim lêkiem? Ile jest takich œwiatów? Gdzie mo¿na jeodnaleŸæ?Chcia³em jak najszybciej dotrzeæ do innych takich okien.Przez chwilê ujrza³emwyrwê wmurze, który otacza³ mnie od tylu dni! Wionê³o stamt¹d krystalicznie czystepowietrze.Moje okno w pokoju pani Medow dzieli³o siê na ma³e szybki.Roz³o¿ysty konardêbu i linieram okiennych tworzy³y siatkê, w której tkwi³em jak paj¹k.Ca³y wieczórsiedzia³em napod³odze, czekaj¹c na przeloty samolotów: SAS, British Air, American Airlines,LOT, KuweitAirlines.Majestatycznie przesuwa³y siê przede mn¹ i l¹dowa³y na Heathrow.Jakto mo¿liwe, ¿epomóg³ mi makaron? Makaron nie jest ¿adnym neuroleptykiem.Co wiêc leczy, a coniesiechorobê? Czy mog³em siê tego kiedykolwiek dowiedzieæ? Ilekroæ stara³em siêu³o¿yæ coœ sobiew g³owie, wraca³em w to samo miejsce, niczym na zdartej p³ycie ze sklepuLoebinga.¯adnabowiem historia nie posiada w istocie koñca i wci¹¿ powraca w to samo miejsce.Powraca,powraca, powraca.Nie mia³em chêci ruszyæ siê z miejsca.Wewn¹trz pêdz¹cego we wszystkie stronyœwiata,schylony, ko³ysa³em siê w przód i w ty³.Chcia³em uko³ysaæ sam siebie, bym siênie rozproszy³jak dmuchawiec w burzach, wichurach up³ywaj¹cego wieku.W miejscu, gdzieosiedli³ siê mójlêk, nios³em zwój nerwowy, o którym myœla³em, i¿ ¿arzê siê w nim sam.Nie by³owe mnie ¿aluani ¿¹dzy rewan¿u, ¿a³osnej pychy – raczej ciekawoœæ, podsycona zapachamistajni, woniamiklatek bestiarium mego ¿ycia.Nade wszystko obawia³em siê telefonu od Mirka.By³ jednym zkluczników mej depresji.Nie, nie mog³em mu podarowaæ tego, co zrobi³ z Ol¹!Lecz couczyniê, gdy zechce, bym mu wybaczy³? Nie, tego te¿ nie wiem.Rodzina przypomina zwykle zepsuty zamek.Mo¿esz wk³adaæ doñ dobry klucz isi³owaæ siêgodzinami, a ¿adna obiecuj¹ca zasuwa nie ruszy z miejsca.Zamki naszego domu,jak zamkijakiejœ zaczarowanej skrzyni, by³y zawsze zaciête.Do wyj¹tków nale¿a³ysytuacje, gdyotwiera³y siê lekko, daj¹c dostêp do jakiejœ rodzinnej akceptacji, spokoju,wzajemnegoszacunku, tzw.„mi³oœci”.Byliœmy st³oczeni i stanowczo nie na swoim miejscu.Nad nami wmieszkaniu na wysokim parterze mieszkali ha³aœliwi Œliwowie.Ojciec przechwala³ siê po pijanemu:– Czego mi brakowa³o? – szed³em ulic¹ i tylko pokazywa³em palcem – ta, a nie¿adna inna.Ika¿da by³a moja.– Tak, tak – potwierdza³a mama mechanicznie.– Wy¿ej dupy nie podskoczysz.– To nie mê¿czyzna wybiera, lecz kobieta akceptuje – twierdzi³ ojciec i za tymprzekonaniemkry³a siê niewyjawiona chêæ, by pomniejszyæ sw¹ winê.T¹ win¹ byliœmy my – ja iTomuœ, mójbraciszek.Mama w czasie takich sprzeczek sta³a przed oknem kuchni,wyprostowana, jakbywitaj¹c sw¹ przysz³oœæ kwiatami.Ojciec, nienaturalnie zgiêty, kry³ siê w k¹ciei za najbli¿szegoprzyjaciela mia³ papierosa giewont
[ Pobierz całość w formacie PDF ]