[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Groza tych miejsc spała teraz, zwarzona upałem, noc jednak musiała wydawać się straszna na tym bezludziu, gdzie czasem jedynie skała, osmagana przez deszcze i wichry, rzeźbiona piorunem i burzą, czyniła pozór ludzkiego kształtu.Ptaki omijały to pustkowie.Może gdzieś w komyszach i jarach spał dziki zwierz, co dopiero nocą wyjdzie mordować.Zły to jakiś był kraj, jadowita jakaś ziemia, rodząca tylko kamienie, piołuny i osty.Wisiała nad nią wielka, śmiertelna cisza, do białości rozżarzona w słonecznej spiece.Chłopiec przyśpieszył kroku, aby przebyć to cmentarzysko, którego kresu dojrzeć nie było można.Szukając miejsc, w których spał leniwy cień, Janek przemykał się wśród skał baczny i czujny.Skały, z rzadka dotąd rozsiane, tłok czyniły teraz coraz większy i skupiały się w coraz to liczniejszej gromadzie.Wreszcie wszedł w gardziel kamienną, żarłocznie najeżoną zębiskami i spiczastymi kłami skał.Po obu stronach wyrosły dwie oślizgłe, od mchów zielone skalne ściany, a wśród nich wiódł przesmyk z nagła pociemniały, wiodący w dół.Janek przystanął, nieufnie spoglądając przed siebie.– Zła to jest droga – pomyślał.– Jeśli napotkam jakąś przed sobą zdradę, nie będę się mógł poruszyć.Trzeba mi wrócić i pójść wierzchem tych zrębów.Zaledwie uczynił krok w tył, łomot przeraźliwy targnął ciszą i wierzch ogromnej skały, mocą niewidzialną strącony, z hukiem wpadł w gardziel przejścia, zamykając je doszczętnie.Chłopiec spojrzał zadumanymspojrzeniem.– Powrót mam odcięty – rzekł.– Tylko przede mną droga jest wolna.Trzeba iść, którędy iść można…Szedł przed siebie, czując, że droga się pochyla.Gdzieś wysoko płonął żywym ogniem upał, tu zaś było zimno i mroczno.Bystrym, jastrzębim spojrzeniem usiłował dojrzeć, co się dzieje w oddali, lecz nie mógł dojrzeć niczego.Droga wiła się wśród skał, tak jak czasem smutna i mroczna wije się opowieść o nieszczęśliwym człowieku.– Do jakiegoś celu jednak ta droga prowadzi! – myślał Janek.Za jednym zakrętem ujrzał, że skały nagle się rozstępują, a u ich podnóża czołga się leniwa rzeka, czarnymi jak smoła płynąca wodami.Do drugiego brzegu było niedaleko, a za nim znowu położył się kraj płaski, daleki i pusty, nad którym ku zachodowi toczyło się słońce.Kiedy Janek rozejrzał się, szukając mostu, kładki lub brodu, spostrzegł, że w niewielkiej oddali siedzi nad brzegiem rzeki, jakby stróżując, jakaś postać.Uradował się, że nie jest sam w tej czarnej głuszy, zakrzyknął więc głośno:– Hej tam! dobry człowieku!Postać, dzierżąc w uścisku halabardę, z głową pochyloną na piersi, nie poruszyła, się, widać pogrążona we śnie.– Może to tylko kamień? – pomyślał Janek.Poszedł ku temu kształtowi i, spojrzawszy ciekawie, krzyknął tak, że gdyby to był nawet kamień, to też by się zerwał na równe nogi.Stało się to tym łatwiej, że osoba, zbrojna bardzo groźną halabardą, była czymś żywym, co przypominało człowieka.Jak gdyby go żmija dźgnęła, porwał się ten ktoś i skoczył na trzy łokcie w górę, co mogło być albo oznaką przeraźliwego zdumienia, albo strachu.Przedziwna to była figura; człowiek i nie człowiek, bo miał kształty ludzkie, lecz z wielką ilością zbytecznych dodatków w postaci długich, kosmatych uszów i koźlich kopyt w tym miejscu, w którym człowiek zwykle miewa pięciopalczaste nogi.Figura ta była niepomiernie tłusta, tak że gołym okiem i naprędce nie można było zauważyć zbytniej różnicy w jej wymiarach na wysokość i na szerokość.Gdyby beczkę sadła ustawić na dwóch kabłąkowatych nogach, a w rękę mocno kosmatą wrazić halabardę, taki sam sprawiałaby ucieszny widok.Dziwaczne to monstrum miało oczy wyłupiaste, jak gdyby za wszelką cenę pragnęły wyrwać się z tej głowy, która, sądząc z miny – nie była siedliskiem mądrości; mimo srogich min, kosmatych uszów i koźlich nóg, mimo halabardy wreszcie, nie było w tej nalanej sadłem figurze zbytniej grozy.Gęba tego drapichrusta wyglądała poczciwie, choć zgrzytał zębami i, nastawiwszy swoje krwiożercze narzędzie, zakrzyknął:– Werdo!– Całuj psa w nos! – odrzekł mu Janek, patrząc na niego z obelżywym uśmiechem.– Werdo! werdo! – wrzeszczało sadło, zbrojne halabardą.Wojownik wyglądał wprawdzie poczciwie, lecz jego mordercze narzędzie, niewiele od swojego pana mądrzejsze, mogło jednak rozpłatać ludzki brzuch, aby się dowiedzieć, co zawiera? Toteż Janek, choć zawsze lubił figle, miał się na baczności.Niezbyt by to było dowcipnie, aby, uszedłszy srogim wilkom, zginąć od głupiej halabardy, która, przejęta wrzeszczącą wściekłością swego pana, usiłowała szybkim i zwinnym ruchem dźgnąć Janka w sam środek brzucha.Chłopiec uskoczył, chwycił mordercze narzędzie za drzewce i wyrwał je z rąk nieszczęsnego wojownika.– Teraz ty, monstrum piekielne, odpowiadaj: werdo! – zawołał wesoło.Tamten otwarł gębę z nadmiernego podziwu, a oczy całkiem wylazły mu na wierzch.Usiłował przemówić, lecz zdumienie jego było tak wielkie, że trzeba było dłuższego czasu, aby tę miłą, wesołą gębę najpierw zamknąć, a potem otworzyć do gadania.– Gadaj! – krzyknął Janek – bo zobaczę, jak wygląda twój żołądek [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •