[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spojrza³em przez znaczek.Indianin mia³ racjê.Znaczek by³ dok³adnie wymierzonyw jedn¹ z lin na moœcie Golden Gate, od strony morza.Mo¿e to intuicjapodpowiedzia³a Indianinowi, a mo¿e a¿ tak wiele potrafi³ czerpaæ ze swojejmagii.W ka¿dym razie w tej chwili by³em gotów za³o¿yæ siê, ¿e to, co mówi³,jest prawd¹.Te w³osy tam tkwi³y, wpl¹tane miêdzy druty lin noœnych najbardziejznanego punktu Zachodniego Wybrze¿a.Zarówno ten stary Indianin, jak i Janetwierdzili, ¿e Wielki Potwór by³ najgroŸniejszym demonem na ca³ym po³udniowymzachodzie Stanów.A w³adze miejskie zastanawia³y siê, dlaczego tak wielu ludzidecydowa³o siê skakaæ z tego w³aœnie mostu!— Wiem, o czym myœlisz.Tak, to bardzo mo¿liwe — odezwa³ siê.— George, jesteœ cholernie dobrym czarownikiem, znacznie lepszym, ni¿ mog³obysiê wydawaæ.Ale czas nam siê skoñczy³.Szuranie i ruch na 'strychu powodowa³y, ¿e œcianydr¿a³y, a kaskady suchego tynku sypa³y siê zewsz¹d.Spojrza³em w górê iujrza³em d³ugie rysy, rozbiegaj¹ce siê z przera¿aj¹c¹ prêdkoœci¹ po suficie, idruty wyrywane ze œcian jak nerwy z ludzkiego cia³a.Wreszcie, z wielkimgrzmotem, ca³y dom zacz¹³ siê waliæ i niemal nas przysypa³a lawina kurzu,tynku, drzazg i potrzaskanych listew.Pojawi³y siê szare ptaki, furkocz¹c i³opocz¹c skrzyd³ami i przez chwilê dostrzeg³em przez szkielet stropu tedemoniczne oczy, jarz¹ce siê triumfem, i to cia³o, które wi³o siê i skrêca³o,jakby poruszane gnilnymi gazami.— Uciekaj! — wrzasn¹³em.Poœród kurzu i gruzu przedzieraliœmy siê do schodów.Zejœcie blokowa³y dŸwigary, ale uda³o nam siê odci¹gn¹æ na bok jeden czy dwa iprzeczo³gaæ siê przez niewielki trójk¹tny otwór.George poszed³ pierwszy, potemja, czuj¹c ju¿ na sobie uderzenia skrzyde³ szarych ptaszysk i gor¹cy, suchyoddech Kujota.I znowu wybuch mocy podobny do tego, który pozbawi³ przytomnoœci Dana Machina,ale piêciokrotnie potê¿niejszy, rzuci³ nas na galeriê.Boleœnie uderzy³emramieniem o balustradê.Pozbieraliœmy siê.Obaj wygl¹daliœmy jak sponiewieraneduchy — biali ze strachu i od tynku.— Nastêpnym razem, gdy nazwiesz mnie blad¹ twarz¹, przypomnij sobie, jak terazwygl¹da³eœ — powiedzia³em staremu Indianinowi, wycieraj¹c d³oni¹ usta z py³u ikurzu.George Tysi¹c Mian kaszln¹³ i prawie siê rozeœmia³.Ponad nami ponownie zacz¹³ drgaæ sufit.To Kujot, gdzieœ na górze, zrywa³pod³ogê domu na Pilarcitos tysi¹c piêæset piêædziesi¹t jeden, aby nas dopaœæ.Pobiegliœmy wzd³u¿ galerii.NiedŸwiedzica le¿a³a pogr¹¿ona we œnie jak wtransie, a obok niej Jim, zszokowany i nieprzytomny, z wywróconymi bia³kamioczu.— Musimy ich st¹d wydostaæ! — krzykn¹³ szaman.— Na litoœæ bosk¹, wyniesiemy Jima, ale niedŸwiedzia?— Kujot jej chce.Potrzebuje jej.To jest jego mi³oœæ i namiêtnoœæ.Jest tak¿ejego wys³ank¹ i najbli¿sz¹ pomocnic¹.Musimy j¹ st¹d zabraæ.Bez niej jest owiele s³abszy.Œciany przy galerii zaczê³y trzeszczeæ i ko³ysaæ siê.Drzwi jednej z sypialñ zhukiem upad³y p³asko na pod³ogê.Podskoczy³em ze strachu.— Spieszmy siê — nalega³ Indianin.— Najpierw znieœmy doktora.Niezgrabnie, z pochylonymi plecami, aby uchroniæ siê od spadaj¹cego tynku,dŸwignêliœmy Jima i ponieœliœmy go na schody.George Tysi¹c Mian dysza³ teraz,a jego oczy mia³y czerwone obwódki, które odcina³y siê od wybielonej twarzy.Nie wiedzia³em, ile mia³ lat, ale musia³ mieæ ponad szeœædziesi¹tkê, a ucieczkaprzed niszczycielskimi demonami zapewne nie s³u¿y³a jego sercu.Podczas gdy domtrz¹s³ siê z rumorem, zwlekliœmy siê z ostatnich kilku stopni do hallu idrzwiami frontowymi wydostaliœmy siê na zewn¹trz.W³aœnie podje¿d¿a³a karetka z wyj¹c¹ syren¹ i w³¹czonym czerwonym kogutem.Zauwa¿y³em te¿, ¿e w ulicê Pilarcitos skrêcaj¹ samochody policyjne, a nachodniku ju¿ siê zgromadzi³ t³umek gapiów.Podbiegli do nas dwaj sanitariusze i wyjêli nam Jima z r¹k.Dwaj inniprzynieœli nosze na kó³kach i ostro¿nie umieœcili go na nich.— Co tu siê sta³o? — spyta³ jeden z nich, niewysokiW³och z grubymi szk³ami optycznymi na nosie.— Burzycie dom, czy co?— Tego faceta coœ pogryz³o — zauwa¿y³ drugi ze zdziwieniem.— Coœ ugryz³o go wszyjê.Za nami znowu rozleg³ siê rumor.Obejrzeliœmy siê i ujrzeliœmy, jak zapada siêczêœæ dachu.Za dachem run¹³ ceglany komin i us³yszeliœmy odg³os rozbijanegoszk³a i trzask drewna.Za ciemnymi z brudu oknami drugiego piêtra mo¿na by³odostrzec matowe, z³owrogie lœnienie demona, który pe³ga³ p³omyczkami wz³oœliwej wœciek³oœci.George Tysi¹c Mian wzi¹³ mnie za ramiê.— Musimy wróciæ, John.NiedŸwiedzica.— Co? — zdziwi³ siê W³och.— Niedziewica?W³aœnie zamierzaliœmy wejœæ do budynku, gdy znany nam twardy g³os powiedzia³: —Stójcie! Panie Hyatt, panie Tysi¹c Mian! Proszê staæ!Przez gromadz¹cy siê t³um przepycha³ siê porucznik Stroud, a za nim dwóchfunkcjonariuszy.Wszed³ na schody z min¹ faceta od us³ug pogrzebowych.— Co tusiê dzieje? Odebra³em wiadomoœæ z centrum.George Tysi¹c Mian strzepn¹³ py³ z rêkawa marynarki.— ZnaleŸliœmy dla panatego demona.Jest na górze, jest wœciek³y, a im prêdzej tam wejdziemy iuratujemy NiedŸwiedzicê, tym lepiej.Ju¿ jest prawie za póŸno.— NiedŸwiedzicê? O czym, do cholery, pan mówi? Zostaniecie tutaj.W drodze jestbrygada antyterrorystyczna.— Poruczniku — powiedzia³em do niego — musimy iœæ.NiedŸwiedzica to pomocnikKujota, jego oczy i uszy.Jest groŸna, dzika i czuwa w ci¹gu dnia.Najczêœciej przybiera postaæ kobiety, ale je¿eli zechce, staje siê czymœ wrodzaju wilko³aka.Porucznik Stroud patrzy³ na mnie, jakby mia³ w ustach limona z sol¹, ale bezkropli te¹uili.— Wilko³aka? — zapyta³ g³ucho.Jeszcze jedna syrena zawy³a na ulicy.Nadje¿d¿a³a szara ciê¿arówka brygadyantyterrorystycznej, chwiej¹c siê i podskakuj¹c przy krawê¿niku.Z szoferkiwyskoczy³o trzech komandosów w szarych mundurach polowych i truchtem wbiegli naschody.Dowodzi³ nimi niewysoki, wysportowany mê¿czyzna, z krótkoprzystrzy¿onymi, srebrnymi w³osami i orzechowymi oczyma przypominaj¹cymi nityna levisach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]