[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ta planeta jest martwa.Spender odwróci³ siê i ponownie usiad³ przy ognisku, zapatrzony w p³omienie.Wietrzna ospa, mój Bo¿e, wietrzna ospa, pomyœlcie tylko! Przez miliony lat rasarozwija siê, wznosi na coraz wy¿sze poziomy, buduje miasta jak to tutaj, czyniwszystko, by zyskaæ doskona³oœæ, piêkno i szacunek, a potem ginie.Czêœæ jejumiera powoli, w stosownym czasie, przed naszym nadejœciem, z godnoœci¹.Areszta? Czy pozosta³a czêœæ mieszkañców Marsa pad³a ofiar¹ choroby o piêknej igroŸnej nazwie, nazwie pe³nej majestatu? Nie, w imiê wszystkich œwiêtoœci, tomusia³a byæ ospa wietrzna, choroba, która na Ziemi nie zabija nawet dzieci.Tonie w porz¹dku, to niesprawiedliwe.Zupe³nie jakby Grecy wymarli na œwinkê, adumny Rzym na siedmiu wzgórzach pad³ ofiar¹ grzybicy.Gdybyœmy tylko daliMarsjanom doœæ czasu, pozwolili im przywdziaæ strojne ca³uny, po³o¿yæ siê namarach i wynaleŸæ sobie inn¹ przyczynê œmierci, byle nie bezsensown¹, paskudn¹wietrzn¹ ospê.Coœ takiego nie pasuje do architektury, do tego ca³ego œwiata!- W porz¹dku, Hathaway, weŸ sobie coœ do jedzenia.- Dziêkujê, kapitanie.I wszystko wróci³o do normy.Ludzie podjêli przerwane rozmowy.Spender nie odrywa³ od nich oczu.Swoj¹ porcjê zostawi³ nietkniêt¹.Czu³, jakgrunt stygnie mu pod palcami.Jasne gwiazdy p³onê³y na niebie; zdawa³o siê, ¿eopadaj¹ coraz ni¿ej.Kiedy ktokolwiek odzywa³ siê nazbyt g³oœno, kapitan odpowiada³ mu, zni¿aj¹cg³os tak, aby naœladuj¹c go, tak¿e ucich³.W powietrzu unosi³ siê m³ody, œwie¿y zapach.Spender przez d³ugi czas trwa³ wbezruchu, napawaj¹c siê t¹ woni¹.Sk³ada³o siê na ni¹ wiele rzeczy, których niepotrafi³ rozpoznaæ: kwiaty, zwi¹zki chemiczne, py³y, wiatr.- To w³aœnie wtedy w Nowym Jorku pozna³em tê blondynkê, jak jej by³o? Ginnie! -wykrzykn¹³ Biggs.- W³aœnie tak, Ginnie!Spender sprê¿y³ siê ca³y.Jego rêka zaczê³a dygotaæ.Oczy pod cienkimipowiekami poruszy³y siê niespokojnie.- I Ginnie powiedzia³a.- wykrzykn¹³ Biggs.Mê¿czyŸni wybuchnêli œmiechem.- Wiêc da³em jej w twarz! - dokoñczy³ Biggs, wymachuj¹c butelk¹.Spender odstawi³ talerz.S³ucha³ ch³odnego wiatru, szepcz¹cego mu do uszu.Spogl¹da³ na lodowate bry³y bia³ych marsjañskich budowli, wznosz¹cych siê napustych l¹domorzach.- Co za kobieta, co za kobieta! - Biggs uniós³ flaszkê do szerokich ust iwys¹czy³ jej zawartoœæ.- Nigdy nie zna³em lepszej!W powietrzu unosi³a siê woñ spoconego cia³a Biggsa.Spender pozwoli³ ogniowiprzygasn¹æ.- Hej, dorzuæ no drewna, Spender! - rzuci³ Biggs, zerkaj¹c na niego przezmoment, po czym wróci³ do swej butelki.- Którejœ nocy Ginnie i ja.Mê¿czyzna nazwiskiem Schoenke uj¹³ akordeon i wyci¹³ parê ho³ubców, wzbijaj¹ctuman kurzu.- Ohoho, ja ¿yjê! -wykrzykn¹³.- Hej! - ryknêli pozostali, odrzucaj¹c puste talerze.Trzech ustawi³o siê wrz¹dek, wymachuj¹c nogami niczym tancerki w rewii, do wtóru g³oœnych ¿artów.Pozostali zaczêli klaskaæ, domagaj¹c siê dalszych wystêpów.Cheroke œci¹gn¹³koszulê, ukazuj¹c spocon¹ nag¹ pierœ, i zawirowa³ w tañcu.Blask ksiê¿yca pada³na jego ostrzy¿one naje¿a w³osy i m³od¹, g³adko wygolon¹ twarz.Na dnie morza wiatr poruszy³ s³aby opar.Stoj¹ce na szczycie gór wielkiekamienne fasady spogl¹da³y obojêtnie na srebrzyst¹ rakietê i maleñkie ognisko.Ha³as stawa³ siê g³oœniejszy - coraz wiêcej cz³onków za³ogi do³¹cza³o dozabawy.Ktoœ przytkn¹³ do ust organki, inny zacz¹³ graæ na owiniêtym serwetk¹grzebieniu.Otwarto i opró¿niono kolejnych dwadzieœcia butelek.Biggs zatacza³siê wokó³ i wymachuj¹c rêkoma, dyrygowa³ tancerzami.- Prosimy, kapitanie! - krzykn¹³ Cheroke, zawodz¹c piosenkê.Kapitan musia³ do³¹czyæ do tañca, choæ wcale nie mia³ na to ochoty; jego twarzby³a œmiertelnie powa¿na.Spender obserwowa³ go, myœl¹c: „Biedaku, co to zanoc.Nie wiedz¹ nawet, co robi¹.Powinni byli odbyæ specjalny kurs orientacyjnyprzed lotem na Marsa, wtedy wiedzieliby, jak patrzeæ, poruszaæ siê i choæ przezkilka dni zachowywaæ siê przyzwoicie".- Wystarczy.- Kapitan od³¹czy³ siê od reszty i usiad³, t³umacz¹c siêzmêczeniem.Spender spojrza³ na jego pierœ.Wcale nie porusza³a siê szybciej,nie dostrzeg³ te¿ œladu potu.Akordeon, organki, wino, krzyki, tañce, zawodzenie, szczêk naczyñ, œmiech.Biggs potykaj¹c siê dotar³ na brzeg marsjañskiego kana³u.Przyniós³ ze sob¹szeœæ pustych butelek i teraz ciska³ je kolejno w g³êbok¹, b³êkitn¹ wodê.Flaszki tonê³y z pró¿nym, g³uchym bulgotem.- Chrzczê ciê, chrzczê ciê, chrzczê ciê.- wybe³kota³ Biggs.- Chrzczê ciêKana³em, Kana³em Biggsa.Zanim ktokolwiek zd¹¿y³ zareagowaæ, Spender zerwa³ siê na nogi, przeskoczy³ogieñ i stan¹³ obok pijanego mê¿czyzny.Uderzy³ Biggsa raz w zêby i raz w ucho.Ten zachwia³ siê i run¹³ do kana³u.Spender us³ysza³ donoœny plusk i czeka³ wmilczeniu, aby Biggs wygramoli³ siê z powrotem na kamienny brzeg.Do tego czasupozostali przytrzymali go ju¿.- Hej, co ciê gryzie, Spender? - pytali.Biggs wydŸwign¹³ siê na brzeg i stan¹³, ociekaj¹c wod¹.Ujrzawszy mê¿czyznprzytrzymuj¹cych Spendera, mrukn¹³ „no" i ruszy³ naprzód.- Wystarczy - warkn¹³ kapitan Wilder.Towarzysze Spendera puœcili go.Biggsprzystan¹³ i obejrza³ siê na dowódcê.- W porz¹dku, Biggs, przebierz siê w coœ suchego.Wy tam, nie przeszkadzajciesobie! Spender, chodŸ ze mn¹!Mê¿czyŸni podjêli przerwan¹ zabawê.Wilder odszed³ kawa³ek, po czym spojrza³wprost na Spendera.- Mo¿e zechcia³by pan wyjaœniæ mi, co siê sta³o? - spyta³.Spender patrzy³ wg³¹b kana³u.- Nie wiem.By³o mi wstyd.Za Biggsa, za nas wszystkich i za ten ha³as.Chryste, co za przedstawienie.- Odbyli d³ug¹ podró¿.Musz¹ siê rozerwaæ.- Gdzie siê podzia³a ich przyzwoitoœæ, kapitanie? Ich godnoœæ, poszanowanieodmiennoœci?-Jest pan zmêczony i inaczej spogl¹da na pewne rzeczy, Spender.P³aci pangrzywnê, piêædziesi¹t dolarów.- Tak jest.Po prostu pomyœla³em, ¿e oni patrz¹, jak robimy z siebie g³upców.-Oni?- Marsjanie, niewa¿ne - ¿ywi czy martwi.- Niew¹tpliwie martwi - stwierdzi³ kapitan.- S¹dzi pan, i¿ wiedz¹, ¿e tujesteœmy?- Czy¿ stare nie wyczuwa zawsze nadejœcia nowego?- Chyba tak.Gada pan, jakby wierzy³ w duchy.- Wierzê w rzeczy, których dokonano, a na Marsie istniej¹ œlady, ¿e dokonano tumnóstwa rzeczy.S¹ tu ulice, domy, pewnie tak¿e ksi¹¿ki, wielkie kana³y ipomieszczenia, w których trzymano, jeœli nie konie, to inne domowe zwierzêta
[ Pobierz całość w formacie PDF ]