[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ponad dachami Gmachu Ligi majaczy³ mu w oddali fragment wiaduktu.By³ przyp³yw;za czarnym ramieniem warownej wyspy skrzy³y siê w s³oñcu fale.- Dom zbudowany na morskich wodach to nie jest miejsce dla ludzi - powiedzia³ zchmurn¹ min¹.- Za blisko do podmorza.S³uchaj, mia³em coœ powiedzieæ Arilii,to znaczy Agatowi.Zaraz, zaraz, co to takiego by³o? Zapomnia³em.Nie s³yszêju¿ w³asnych myœli.- Za wszelk¹ cenê próbowa³ sobie przypomnieæ, ale nic muz tego nie wysz³o.- No trudno, mniejsza z tym.Myœli starych s¹ jak py³ nawietrze.Do widzenia, córko.Ruszy³ dalej, pow³Ã³cz¹c ciê¿ko nogami i przystaj¹c co kilka kroków dlazaczerpniêcia oddechu.Przeci¹³ na ukos wielki plac i wszed³ do Thiatru, gdzierozkaza³ m³odym matkom zabraæ dzieci i iœæ za sob¹.I poprowadzi³ ostatni¹ wswoim ¿yciu dru¿ynê - stadko zastraszonych kobiet i jesiennych berbecitrzymaj¹cych siê tu¿ za nim oraz trzech m³odszych mê¿czyzn, którzy zamykali tenpochód posuwaj¹cy siê ogromn¹, napowietrzn¹ drog¹, gdzie od ka¿dego spojrzeniaw dó³ krêci³o siê w g³owie, ku czarnej, budz¹cej grozê skalnej warowni.Panowa³ w niej ch³Ã³d i cisza.Do wysokich grobowców sal nie dociera³y ¿adnedŸwiêki poza szumem morza, ss¹cego i ¿uj¹cego w gêbach fal ska³y w dole.PlemiêWolda zbi³o siê w ciasn¹ gromadkê w jednym wielkim pokoju.¯a³owa³, ¿e nie maprzy sobie starej Kerly, by³aby mu wielk¹ pomoc¹, ale stara Kerly le¿a³a terazmartwa w Tewarze albo gdzieœ w okolicznych lasach.Kilka odwa¿niejszych kobietpoderwa³o wreszcie do ¿ycia ca³¹ resztê.Znalaz³y ziarno bhanu i wodê, ¿eby jew niej ugotowaæ, i drewno do rozpalenia ognia.Kiedy dziesiêciu farbornskichwojowników przyprowadzi³o swoje kobiety i dzieci, tewarczycy mogli ichpoczêstowaæ gor¹cym posi³kiem.Wszystkich razem by³o ich teraz w forcie piêæczy szeœæ setek, niemal tyle, ile móg³ pomieœciæ, tote¿ rozbrzmiewa³ echemlicznych g³osów, a wszêdzie pod nogami krêci³y siê ma³e brzd¹ce, prawiedok³adnie tak samo jak w kobiecej czêœci rodowego domostwa w Zimowym Mieœcie.Aprzez w¹skie okna z przezroczystego kamienia, który nie wpuszcza³ do œrodkawiatru, patrzy³o siê hen, w dó³, na fale roztrzaskuj¹ce siê z hukiem o ska³y,zasnuwaj¹ce powietrze k³êbami wodnego dymu.Wiatr zmienia³ kierunek, brudna smuga na pó³nocnym niebie rozp³ynê³a siê wtuman mg³y, który otoczy³ ma³e blade s³oñce wielkim bladym krêgiem - œnie¿nymkrêgiem.To by³o to.To w³aœnie o tym mia³ powiedzieæ Agatowi - ¿e idzie œnieg.Niekilka drobnych p³atków, jakby kto soli³ strawê, jak za ostatnim razem, aleœnieg, prawdziwy œnieg.Zimowa zawieja, œnie¿yca.Na to s³owo, którego nies³ysza³ i nie wymawia³ od tak dawna, ogarnê³o go przedziwne uczucie.A wiêc poto, ¿eby umrzeæ, musi powróciæ przez jednostajny, lodowy krajobraz swegodzieciñstwa, wkroczyæ ponownie w bia³y œwiat œnie¿nych burz.Sta³ nadal przy oknie, lecz nie widzia³ ju¿ hucz¹cych w dole fal.W pamiêciod¿y³ mu obraz Zimy.Nie na wiele zda siê tym ghalom zdobycie Tewaru, a nawet iLandinu.Dziœ, jutro wykarmi¹ siê miêsem haynn i zbo¿em.Ale co poczn¹, kiedynadejdzie œnieg? Prawdziwy œnieg, którego zwa³y zasypi¹ na równo lasy i doliny,gnany porywistym wiatrem, co mrozi do szpiku koœci? Kiedy ten wróg na nichspadnie, bêd¹ czmychaæ co si³ w nogach! Za d³ugo mitrê¿yli na pó³nocy.Naglezarechota³ g³oœno i odwróci³ siê od okna, za którym zacz¹³ zapadaæ zmierzch.Utraci³ wodzostwo, na jego oczach wymordowano mu synów, nie nadawa³ siê ju¿ doniczego i przysz³o mu umrzeæ tu, na skale poœrodku morza; ale mia³ potê¿nychsprzymierzeñców, s³u¿yli mu mocarni wojownicy, z którymi ani Agat, ani niktinny nie móg³ siê równaæ.Walczy³y dla niego Zima i Œnie¿yca, jeszcze dane mubêdzie ujrzeæ œmieræ swoich wrogów.Dowlók³ siê ciê¿ko do kominka, rozsup³a³ mieszek z gezin¹, rzuci³ na wêglemaleñk¹ grudkê ¿ywicy i wci¹gn¹³ trzy g³êbokie oddechy.A potem rykn¹³ tubalnymg³osem:- No, kobiety, czy ta breja ju¿ gotowa?!Obs³u¿y³y go potulnie, a on zjad³, po raz pierwszy od dawna z apetytem.Rozdzia³ 11Oblê¿enie miastaPrzez ca³y pierwszy dzieñ oblê¿enia Rolery pomaga³a tym, którzy pilnowali, abymê¿czyznom na murach i dachach nie zabrak³o lanc - d³ugich, szorstkich,szablowatych liœci trawy holn wa¿¹cych kilka funtów i œciêtych z jednego koñcaw ostry szpic.Kto celnie rzuca³, móg³ nimi zabiæ, a ich grad posy³any nawetniewprawnymi rêkami skutecznie zra¿a³ grupê ghalów próbuj¹cych przystawiædrabiny do wygiêtego w ³uk muru od strony l¹du.Nosi³a ca³e narêcza tych lancpo niezliczonych schodach; na innych schodach sta³a w ³añcuchu podaj¹cych jesobie w górê z r¹k do r¹k, biega³a z nimi smaganymi wiatrem ulicami i do tejpory nie zd¹¿y³a wyci¹gn¹æ z r¹k ca³ej masy cieniutkich jak w³os, k³uj¹cychdrzazg.A dziœ od samego œwitu dŸwiga³a pociski do katapult, dziwacznychurz¹dzeñ do miotania kamieni, czegoœ w rodzaju wielkich proc, umieszczonych nadBram¹ L¹dow¹.Kiedy ghalowie podci¹gali t³umnie do bramy, ¿eby u¿yæ swoichtaranów, wielkie kamienie lec¹ce na nich z góry z hukiem i œwistem wci¹¿ nanowo ich rozpêdza³y.Ale katapulty po¿era³y straszliwe iloœci pocisków.Malich³opcy bez chwili przerwy wyrywali kamienie z bruku pobliskich ulic, a jejkobieca dru¿yna wozi³a je po osiem, dziesiêæ na raz wojownikom obs³uguj¹cymkatapulty, dziwn¹ skrzyni¹ na okr¹g³ych nogach.Osiem kobiet zaprzêga³o siê wd³ugie liny, ¿eby j¹ poci¹gn¹æ, ale za³adowana po brzegi ciê¿ka skrzyniawydawa³a siê nie do ruszenia.Kiedy jednak zapar³y siê ze wszystkich si³, ma³eokr¹g³e nó¿ki zaczyna³y siê w koñcu nagle obracaæ i ca³a skrzynia rusza³a zgrzechotem i turkotem pod górê.Wytê¿aj¹c si³y, ¿eby siê przypadkiem niezatrzyma³a, wlok³y j¹ spiesznie jednym ci¹giem a¿ do bramy, tam, jeszczerozpêdzon¹, wywraca³y do góry nogami, przystawa³y na chwilê dla z³apaniaoddechu i odgarniêcia w³osów z czo³a, po czym wraca³y z pustym, roztrzêsionymwózkiem po nastêpny ³adunek.I tak przez ca³y ranek.Kamienie i liny rani³yrêce do krwi.Rolery udar³a dwa kawa³ki skóry ze swojej cienkiej skórzanejspódnicy i przywi¹za³a je sobie do d³oni rzemieniami od sanda³Ã³w.Pomog³o.Reszta kobiet posz³a w jej œlady.- Szkoda, ¿e zapomnieliœcie, jak siê robi te erkary! - krzyknê³a do Seiko Esmitza którymœ razem, kiedy zbiega³y ulic¹ tu¿ przed turkoc¹cym, trudnym dokierowania wózkiem.Seiko nic nie odpowiedzia³a; mo¿e nie us³ysza³a.Harowa³ajak wszyscy inni, bo wœród farbornów trudno by³o znaleŸæ s³abeusza, ale widaæpo niej by³o napiêcie, w jakim ¿yli przez ostatnie dni - pracowa³a jak wtransie.Raz, kiedy zbli¿a³y siê do bramy, ghalowie rozpoczêli ostrza³ p³on¹cymi¿agwiami, które tli³y siê i dymi³y na bruku ulic i dachówkach domów.Seikoszarpnê³a siê w linach uprzê¿y jak zwierzê schwytane we wnyki i przypad³a doziemi ze strachu przed przelatuj¹cymi nad g³ow¹ ognistymi strza³ami.- Zgasn¹, to miasto siê nie zapali - powiedzia³a cicho Rolery, ale Seiko tocz¹cwokó³ niewidz¹cym spojrzeniem powtarza³a tylko raz po raz:- Bojê siê po¿aru, bojê siê po¿aru
[ Pobierz całość w formacie PDF ]