[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie, zamknij siê teraz Quinlan, muszê pomyœleæ.- Dillonprzysun¹³ siê do biurka i wbi³ wzrok w zdjêcie mê¿czyzny na ekranie komputera.Powiedzia³ nieobecnym tonem: - To prawdopodobnie ta gnida, która mordujebezdomnych w Minneapolis.- Zostaw na chwilê gnidê w spokoju.Myœl, prze¿uwaj, obojêtne.Bêdzieszpróbowa³ rozwa¿yæ wszelkie za i przeciw.Swoim komputerowym umys³em spróbujeszprzewidzieæ wszystkie konsekwencje.Nie u³o¿y³eœ jeszcze na to programu?- Jeszcze nie, ale niewiele mi brakuje.Daj spokój, Quinlan, przecie¿ kochaszmnie dla mojego umys³u.Co najmniej trzy razy ocali³em twój ty³ek.Niezamieni³byœ mnie na ¿adnego innego agenta.Zamknij siê.Muszê teraz podj¹æwa¿n¹ decyzjê.- Masz dziesiêæ minut.Ani sekundy d³u¿ej.Muszê siê do niej dostaæ.Diabliwiedz¹, co jej tam robi¹, czym j¹ szpikuj¹.Jezu, mo¿e ju¿ nie ¿yje.Albo j¹ju¿ gdzieœ przenieœli.Jeœli typ, który mi przy³o¿y³, pofatygowa³ siê, ¿ebysprawdziæ moj¹ legitymacjê, to wiedz¹ ju¿, ¿e jestem z FBI.Ale nawet jeœli niesprawdzili, i tak nie mamy wiele czasu.Wiem, ¿e j¹ przenios¹, bo to jedynerozs¹dne posuniêcie.- Sk¹d masz tak¹ pewnoœæ, ¿e jest w tym oœrodku?- Nie zaryzykowaliby wywiezienia jej w inne miejsce.- Jacy „oni"? Nie, nie wiesz.A wiêc dziesiêæ minut.Nie, cicho b¹dŸ, Guinlan.- Dziêki Bogu, ¿e by³eœ ju¿ dziœ rano na si³owni, bo inaczej musia³bym czekaæ,jak bêdziesz wypaca³ swoje kilogramy.Idê po kawê.Quinlan uda³ siê do niewielkiego pomieszczenia socjalnego w koñcu korytarza.Czwarte piêtro nie robi³o wra¿enia nieprzyjemnego, niegoœcinnego miejsca.Niemia³o prawa, odk¹d do budynku zaczêto wpuszczaæ turystów.Nie wygl¹da³o tuzanadto oficjalnie, wszystko by³o raczej wys³u¿one.Nadal le¿a³o ja-snobr¹zowelinoleum, z pok³adami ¿wiru, przez lata ca³e wdeptywanymi g³êboko w jegopowierzchniê.Nala³ sobie kubek kawy, pow¹cha³, potem ostro¿nie upi³ ³yk.Tak, kawa ci¹glepowodowa³a skurcz w krtani, ale równoczeœnie doskonale trzyma³a na wodzy nerwy.Prawdopodobnie bez niej agent federalny za³ama³by siê i zgin¹³ marnie.Potrzebowa³ Dillona.Wiedzia³, ¿e w sytuacji, gdyby siê okaza³o, ¿e nie dadz¹rady, Dillon stanowi³by œwietn¹ podporê.Kusi³o go, ¿eby udaæ siê z Duilesprosto do Marylandu, ale starannie przemyœla³ sprawê.Siedzia³ w tym a¿ poszyjê, a chcia³ równie¿ uratowaæ szyjê Sally.Nie mia³ pojêcia o œrodkach ostro¿noœci w sanatorium Beadermeyera, ale Dillonje rozpracuje i bêd¹ mogli dostaæ siê do œrodka.Nie móg³ ryzykowaæzaalarmowania swojego szefa, Brammera.Nie móg³ zaryzykowaæ, ¿e sprawaratowania Sally spali na panewce.Upi³ wiêcej kawy, poczu³, jak kofeina niemal równoczeœnie dociera do mózgu i do¿o³¹dka.Powróci³ do pokoju Dillona.- Minê³o dziesiêæ minut.- Czeka³em na ciebie, Quinlan.ChodŸmy.- Tak po prostu? ¯adnych nowych argumentów? ¯adnego mówienia, ¿e mamytrzynaœcie procent szansy na to, i¿ jeden z nas skoñczy w jakimœ rowie zpoder¿niêtym gard³em?- Nie - odpar³ pogodnie Diii, wyj¹³ z drukarki kilka kartek papieru i wsta³.-Tu masz plan sanatorium.Chyba znalaz³em miejsce, którêdy bêdziemy moglinajbezpieczniej dostaæ siê do œrodka.- Podj¹³eœ decyzjê, jeszcze zanim wyrzuci³eœ mnie z pokoju.- Jasne.Chcia³em tylko rzuciæ okiem na plan.Nie by³em pewien, czy mi siê udago zdobyæ, ale uda³o siê.ChodŸ, poka¿ê ci najlepsz¹ drogê do œrodka.Powiedz,co o tym myœlisz.*- Czy zmusi³eœ j¹ do umycia zêbów i wyp³ukania ust?- Tak, doktorze Beadermeyer.Oplu³a mnie p³ynem do p³ukania, ale trochê zosta³ojej w ustach.- Nienawidzê smrodu wymiocin ~ powiedzia³ Beadermeyer, patrz¹c na swoje buty.Wyczyœci³ je najlepiej, jak siê da³o.Na sam¹ myœl o tym, co zrobi³a, mia³ochotê znów j¹ uderzyæ, ale nie mia³by z tego ¿adnej przyjemnoœci.By³anieprzytomna.- Nie bêdzie kontaktowaæ jeszcze co najmniejprzez cztery godziny.Potem zmniejszê dawkê i bêdêj¹ trzyma³ w stanie mi³ego uspokojenia.- Mam nadziejê, ¿e dawka nie jest za du¿a.- Nie b¹dŸ g³upcem.Nie mam zamiaru jej zabijaæ, przynajmniej nie teraz.Niewiem jeszcze, co siê stanie.Jutro rano zabieram j¹ st¹d.- Tak, zanim po ni¹ przyjdzie.- Czemu to powiedzia³eœ, Holland? Do diab³a,sk¹d to wszystko wiesz?- Po zastrzyku, który pan jej dal, siedziaiem koto niej, a ona szepta³a, ¿eJames na pewno tu przyjdzie, ¿e wie o tym.- To kompletna wariatka.Wiesz o tym, Holland.- Tak, doktorze.Psiakrew.Quinlan mo¿e siê dowiedzieæ wszystkiego, czego tylko bêdzie chcia³ osanatorium, korzystaj¹c z szybkiej informacji komputerowej.Poczu³ pod pachamiwilgoæ w³asnego potu.Cholera, to nie powinno by³o siê zdarzyæ.Zacz¹³rozwa¿aæ, czy nie wywieŸæ jej st¹d zaraz, jeszcze tej nocy.Powinni byli zabiæ tego przeklêtego agenta, kiedy mieli go w swojej mocy, a ¿esiê bali, wiêc teraz on sam bêdzie musia³ sobie z tym poradziæ.Jeœli jest sprytny, jeœli chce sobie zapewniæ bezpieczeñstwo, powinien wywieŸæSally od razu.Gdzie j¹ zabraæ? Jezu, ale¿ by³ zmêczony.Masuj¹c kark, wróci³ do swojegogabinetu.Pani Willard nie zostawi³a mu ¿adnej kawy, niech j¹ szlag trafi.Usiad³ zamahoniowym biurkiem, które zapewnia³o ponadmetrowy dystans od pacjentów, irozpar³ siê w fotelu.Kiedy pojawi siê tu Quinlan i jego kolesie z FBI? Beadermeyer wiedzia³ napewno, ¿e siê pojawi.Przyjecha³ za ni¹ a¿ do Cove.Przyjedzie te¿ i tutaj.Alejak prêdko? Ile ma jeszcze czasu? Podniós³ s³uchawkê i wybra³ numer.Bêd¹musieli natychmiast podj¹æ decyzjê.Koniec zabawy.*Noc by³a czarna jak smo³a.Zostawili oldsmobila jakieœ dwadzieœcia metrów przedbram¹ sanatorium Beadermeyera.Nad czarn¹ ¿elazn¹ krat¹ umieszczono ozdobnelitery, sk³adaj¹ce siê w fantazyjny napis.- Pretensjonalny bydlak.- Tak - przytakn¹³ Dillon.- Niech pomyœlê, czy nie ma jeszcze czegoœ, copowinienem ci powiedzieæ o naszym doktorku.Po pierwsze, nie s¹dzê, ¿eby wieleosób dysponowa³o informacjami o nim.Jest wybitny i pozbawiony skrupu³Ã³w.Œwiatjest tak urz¹dzony, ¿e jeœli jesteœ wystarczaj¹co bogaty i dyskretny, a bardzochcesz kogoœ usun¹æ w cieñ, wtedy Beadermeyer przejmie tak¹ osobê z twoich r¹k.Oczywiœcie to tylko plotki, ale kto wie? Komu Sally tak bardzo przeszkadza³a,¿e umieœci³ j¹ tutaj? Pomyœl, Quinlan, mo¿e ona jest naprawdê chora.- Nie jest chora.Kto j¹ umieœci³? Nie wiem.Nigdy mi nie powiedzia³a.Nigdynie wymieni³a nazwiska Beadermeyera.Ale to musi byæ on.Skieruj latarkê dodo³u, Dillon.Tak lepiej.Kto wie, jaki ma system zabezpieczeñ?- Tego nie mog³em znaleŸæ, ale spójrz, p³ot nie jest pod napiêciem.Obaj byli ubrani na czarno, na rêkach mieli grube czarne rêkawice.Czterometrowej wysokoœci p³ot nie stanowi³ dla nich najmniejszego problemu.Lekko zeskoczyli na sprê¿yst¹ trawê po drugiej stronie ogrodzenia.- Jak na razie, ca³kiem nieŸle - powiedzia³ Guin-lan, zataczaj¹c szeroki ³uknisko trzyman¹ latark¹.- Trzymajmy siê blisko linii drzew.Obaj mê¿czyŸni posuwali siê szybko, zgiêci wpó³, za œwiat³em latarki, któraw¹skim snopem oœwietla³a teren tu¿ przed nimi.- O cholera - zakl¹³ Dillon.- Co? Aha.- Dwa owczarki niemieckie gna³y w ich stronê.- Psiakrew, nie chcê ich zabijaæ.- Nie musisz.Tylko stój spokojnie, Dillon.- Co zamierzasz.Dillon zobaczy³, jak Quinlan wyci¹ga spod czarnej bluzy owiniêt¹ plastikiempaczuszkê.Rozwin¹! j¹; w œrodku znajdowa³y siê trzy kawatki surowego miêsa.Psy by³y w odleg³oœci zaledwie czterech metrów.Quinlan nadal siê nie poruszai,wyczekuj¹c, wyczekuj¹c
[ Pobierz całość w formacie PDF ]