[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale Basileus uparł się, używając argumentacji szefa Państwa.– Ceremonia będzie transmitowana na Ziemię, Eryku.To okazja, jaka się nie zdarza, żeby uświadomić Ziemianom, że tu wciąż trwa wojna.Kiedyś poprosili nas, byśmy chronili ich rubieże i, na Boga, nigdy nie przestaliśmy tej prośby wypełniać.Niechże się dowiedzą, kim jesteśmy.– Okrutnikami.– Powiedziałbym raczej: ludem zdecydowanym, z którym byłoby lepiej utrzymywać poprawne stosunki.Jak my wszyscy, Basileus żywił niezachwianą miłość do Ziemi-Matki.Wojnę przeciwko Dragonerom traktował jako świętą.A była to, trzeba powiedzieć, bardziej krucjata niż wojna, mniej chodziło o założenie kolonii niż o definitywne zapewnienie bezpieczeństwa na jednej z najstarszych dróg międzygwiezdnych używanych przez ludzkość.W wyobrażeniach Basileusa, podobnych do tych, jakie mieli pierwsi kolonizatorzy, nasz system odgrywał rolę niezwyciężonego przedmurza.Dlatego musiał być niepodzielnie w naszych rękach.Z dwunastu światów, czwarty nadawał się do zamieszkania od zaraz.Szósty, ochrzczony przez swojego odkrywcę Czarnym Okiem, udzielał natomiast schronienia społeczności tyleż inteligentnych, co wojowniczych jaszczurów.Konfrontacja była nie do uniknięcia i, jak wszyscy Olimpijczycy od ośmiu wieków, dostaliśmy wojnę niejako w spadku i prowadziliśmy ją bez cienia sprzeciwu.Basileus miał natomiast mniej przekonania do Jerry’ego Konfucjusza Horna, najnowszego u nas ambasadora Ziemi, choć ten piastował swój urząd dopiero od czterech miesięcy.Chciał więc dać pokaz siły podczas Święta Trilenium, aby przypomnieć Światu-Matce jego obowiązki.Horn, podobnie jak wszyscy jego poprzednicy, był naszym jedynym łącznikiem z Ziemią i sądziliśmy, że tak samo usilnie jak oni podejmie starania o to, by okazać się żywym wcieleniem jej przychylności i potęgi, a także będzie strzec jej interesów.Gdyby tak się stało, nie pisałbym dziś tych słów.Ale spisywanie Historii na nowo niczego nie zmieni!Horn, ani autorytet, ani strateg, był człowiekiem słabym, zabiegającym wyłącznie o własną popularność i zaspokajanie wygórowanych potrzeb.Większość czasu spędzał w swoich apartamentach w ambasadzie na urządzaniu przyjęć, które wzbudzały wśród miejscowej arystokracji niezdrową fascynację.Kiedy zaś bachanalia ustawały, co nie zdarzało się często, Horn udawał się do miasta, by pełnymi garściami czerpać z przywilejów, jakie dawała mu jego funkcja.Bale, wspaniałe jachty zacumowane w przypałacowym porcie, odosobnione altanki i najbardziej wytworne restauracje: był zapraszany wszędzie.Jedynie obecność Basileusa, księżniczki Racheli lub – w nieporównywalnie mniejszym stopniu – moja, sprawiały, że zachowywał pozory przyzwoitości.Wyłącznie pozory: nie sądzę, bym przez te pięć lat kiedykolwiek widział Jerry’ego Horna przy pracy.Dopiero później dowiedziałem się, jakimi sposobami oszukiwał tych, którzy go nadzorowali; jak dzięki groźbom i przekupstwom otrzymał funkcję ambasadora mimo braku poparcia ze strony swoich zwierzchników.Nie pochodził z wybitnego rodu – ale kogo to może zadziwić?Po mało efektownych studiach w Instytucie Bertranda Russella, na Lunie, otrzymał stanowisko w administracji słonecznej.Wyrzucony po upływie kilku miesięcy, podobno za gwałt, przebywał jakiś czas na Ganimedzie i lo, zanim wylądował w systemie Procyona, gdzie, posługując się niejasnym tytułem doradcy politycznego, radził sobie, jak mógł, dorabiając się w końcu fortuny na obrocie niepełnowartościowymi sztucznymi inteligencjami.W sumie: megalomański awanturnik małego formatu, którego w końcu dopadłyby kłopoty, gdyby nie udało mu się otrzymać nominacji na Olimp.Ale wtedy tego nie wiedzieliśmy.Sądziliśmy, że ambasada na Olimpie zarezerwowana jest dla ludzi, których protokolarnej biegłości mogła się równać tylko ich odwaga (byliśmy przecież w stanie wojny i miasto co jakiś czas było wystawione na bombardowania).Nie mieliśmy żadnych podstaw, by podejrzewać, że ziemskim społeczeństwem nie kierowały już wielkie rody, że tytuły wyszły z użycia, a zajmowanie się handlem, polityką i oddawanie się rozrywkom wzięło górę nad honorem i że istoty podobne Jerry’emu Hornowi mogły utorować sobie drogę aż do nas.I nigdy nawet nie słyszeliśmy o sztucznych inteligencjach.Nie wiedzieliśmy o niczym.Aż do dnia, w którym Horn wbił sobie do głowy, że poślubi Rachelę de Cisleya, sprawiając, że katastrofa pierwszego stycznia trzytysięcznego roku stała się nieunikniona.We wrześniu 2999, kilka miesięcy przed świętem, walki na zewnętrznym froncie na moment ustały.Korzystając z chwilowego spokoju, Siódma Eskadra, dowodzona przez kapitana Dunkana Hayka, oblatywała sektor Itaki, pół stopnia poniżej płaszczyzny ekliptyki.W tych okolicach chmury meteorytów nie są na tyle gęste, by zagrozić statkom.Wystarczająco natomiast, by ludzie ze straży sprawdzali każdy alarm kinetyczny (średnio zdarza się jeden na jedenaście minut).A że na dodatek sektor ten pełen jest wszelkiego rodzaju pyłów i ma bardzo zaburzony wskaźnik załamania promieni, nietrudno pojąć, dlaczego Admiralicja uważa go od trzech wieków za doskonały teren ćwiczebny dla kadetów.Tym bardziej że znajduje się on w połowie drogi między Olimpem i Czarnym Okiem Dragonerów.Kapitan Dunkan Hayek znajdował się więc na mostku pierwszego statku, czuwając nad pracą swoich ludzi i doglądając ewolucji szesnastu jednostek, które składały się na eskadrę.Kiedy się go tak widziało, wyprostowanego w półcieniu migoczących monitorów, z wysoko wzniesioną głową, czujnymi szaroniebieskimi oczami, mocnymi ramionami, co dodatkowo podkreślał długi czarny płaszcz, i z dłonią na rękojeści miecza, od razu było wiadomo, że odziedziczył większość fizycznych zalet i moralnych cnót swojego ojca, Sir Roberta – brata przyrodniego Sewera Ostreliona, dziś gubernatora Trzech Księżyców.Dunkan był ambitnym młodym człowiekiem.Nie skończył jeszcze dwudziestu pięciu lat, ale już mógł się pochwalić dziewiętnastoma walkami stoczonymi na pierwszej linii; wygrał wszystkie.Rzut oka na statystyki Admiralicji wystarczał, żeby stwierdzić, że taki wynik mógł osiągnąć tylko ktoś o szaleńczej woli pobicia rekordu.Było oczywiste, że Dunkan postanowił wynieść nazwisko Hayków bardzo wysoko.Niewątpliwie błagał niebiosa podczas długich godzin warty, by dały mu sposobność zaprezentowania światu swych cnót.Miał jeszcze trochę czasu, by pobić rekord ustanowiony ponad wiek wcześniej przez jego praprapradziada, Nikolasa Hayka – najmłodszego pater basileis w całej historii Olimpu.Nie brakowało mu ani woli zwycięstwa, ani instynktu wojownika, ani szczęścia.Ponadto dbał o swój sprzęt.Jak tylko zabrzmiał na mostku potrójny sygnał alarmu bojowego, pojął, że jego błagania zostały wysłuchane i to z większą łaskawością, niż mógł się spodziewać.Vasiliev, astronawigator pokładowy, zwrócił ku niemu pobladłą twarz.– Kapitanie – wybełkotał – coś się wyróżnia w samym środku roju meteorytów, w sektorze G325.Jakaś regularna forma.Widzi pan? – Vasiliev wskazał niezdecydowanym gestem na pulpit.– Nie mam pojęcia, co to jest, ale – na Boga! – jest ogromne!Każdy żołnierz, któremu powierzono, choćby na parę godzin, dowodzenie, marzy, by usłyszeć podobne zdanie.– O mój Boże, tam coś jest.Coś olbrzymiego.I – kapitanie! – to leci prosto na nas.Dunkan uśmiechnął się i skrzyżował ręce za plecami.– Proszę się uspokoić, panie Vasiliev [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •