[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powietrze tak jest nasiąknięte wilgocią, że przypomina zimny zawiesisty kisiel.Czasami wydaje mi się, że wokół nas jest już.tylko woda.Las, powietrze, my sami, świat cały to jedna tylko woda.Przesiąknięte wodą spodnie i kalesony ocierają kolana, skóra piecze na nich jak po oparzeniu.Wieczorami, gdy chronimy się do naszego rozmiękłego od deszczu namiotu, zdejmuję pełne dziur gumowe buty i oglądam swoje stopy, białe i obrzękłe jak u trupa.Sprawiają wrażenie, że żywe tkanki przesiąkły wilgocią i z porów skóry można by wyciskać żółtawo mleczne krople.Nie wyciskam, boję się.Z plecaka, w którym mamy próbki skał i prowiant, mój rudobrody towarzysz wyjmuje maleńką paczuszkę.Przede wszystkim odwija brudny pomięty papier z nadrukiem: „Dojść i przeżyć”.Odpakowuje torebkę z mąką, małą flaszeczkę spirytusu i paczkę herbatników.Pociągamy po łyku ognistego płynu, zapijamy deszczową wodą rozbełtaną z mąką i zjadamy po kawałeczku herbatnika.Ognia, o ile pamiętam, nie palimy już dawno, bo nie mamy zapałek.Wszystko zresztą jest zbyt przesiąknięte wodą.Zapewne w całej tajdze nie ma ani jednej suchej gałązki.Zasypiamy przytuleni ciasno do siebie.Mam wrażenie nie kończącego się łańcucha jednakowych dni.Idziemy, idziemy bez końca… Deszczowe bliźniaczo do siebie podobne dni utkwiły mi w pamięci.Nie kończące się, długie, zimne noce, po których nad ranem chce się płakać z głodu, powolny marsz po błotnistej, porośniętej karłowatymi krzewami tajdze.I zmęczenie, które przywiera do ciała niby drugie ubranie.Z przemęczenia nie czujemy już zdrętwiałych rąk, nóg, twarzy, całego ciała… Nie czujemy już wcale uderzeń gałęzi po twarzy, wody, która ścieka nam za kołnierze ani przemoczonych opuchniętych nóg.Coraz częściej oglądam się poza siebie i przystaję, a za każdym razem coraz dłużej muszę czekać na niego.Coraz mniej pewne stawia kroki i często teraz – wymachuje rękoma, zupełnie jakby zrywał się do odlotu.Oczy błyszczą mu jak w gorączce.Stara się nadążyć za mną, boi się zostać w tyle… Zaczynam się go bać.Trwoga przebija przez moją całkowitą apatię jak pierwiosnek przez wiosenne śniegi.Bardzo chciałbym „ jakoś mu pomóc, ale nic zrobić nie jestem w stanie.; I tak już sam dźwigam w plecaku próbki skał, które ważą najwięcej.Rudobrody niesie tylko namiot, a przecież ledwo daje radę.Zupełnie opadł z sił… To ci ‘ dopiero bohater… Czekam, aż dowlecze się do mnie i ruszam dalej.Ale on znów, jeszcze bardziej, pozostaje w tyle.Las rzednie.Widocznie zbliżamy się do rzeki.Wreszcie zapada wieczór.Byle jak rozbijam na-”miot i wsuwamy się do niego.Kładziemy się spać bez kolacji.Żywności zostało nam na dwa dni, a mamy jeszcze co najmniej pięć dni marszu.Jak dojdziemy? Coś zimnego i mokrego dotyka mej twarzy, budzę się.Mam wrażenie, że namiot przewrócił się na mnie.Powoli zgarniam to z twarzy i orientuję się, że są to szmaty, które podłożyłem pod głowę.Obracam się na ‘ drugi bok i staram się zasnąć.Nagle zaczynam się bać,sam nie wiem czego.Wreszcie dociera do mnie świadomość, że nie czuję ciepła jego ciała.Wyciągam rękę „i zwisa ona w przerażającej pustce.Gorączkowo obmacuję cały namiot, wszystkie kąty, zakamarki, fałdy, ‘Jak gdyby rzeczywiście mógł się tam ukryć dorosły mężczyzna.Ogarnia mnie przerażenie.Nie mogę także znaleźć plecaka z naszymi próbkami skał i resztkami żywności.Wydostaję się z namiotu, niby z grodu, na powietrze.Ledwo świta.Oczywiście, słońca jeszcze nie widać, ale w oddali, nad sinoczarnym lasem bieleją nikłe, ledwo widoczne smugi.Szybko zwijam i roluję namiot.Może po prostu wstał wcześniej i postanowił pójść naprzód, żeby nie dopędzać mnie potem przez cały dzień.Ale którędy poszedł i dlaczego mnie nie uprzedził? Przecież nawet nie zabrał kompasu! Czyżby uciekł? To byłby już mój koniec.Biegnę na przełaj przez kałuże, woda chlapie mi spod nóg.Nagle w oddali przede mną dostrzegam ciemną postać.Doganiam go i chwytam za ramię.Szybko odwraca ku mnie głowę.Jego twarz nie ma w sobie nic ludzkiego.Zamglone, otępiałe i wrogie oczy w przekrwionych białkach, nabiegłe krwią sine plamy na policzkach.Przemawiam do niego gorączkowo, staram się go przekonać, robię mu wymówki.Przerywa mi nagle gwałtowny cios, aż gwiazdy zaświeciły mi w oczach.Padam na wznak, prosto w ogromną kałużą.Leżę w brudnej wodzie i patrzę jak rudobrody oddala się powoli.Wraz z nim oddala się moja żywność, spirytus, nadzieja przeżycia.I konstatuję, tylko już nie ten człowiek z tajgi, lecz Gustaw Mirojan, z licznikami cerebrotronu na czole, że rudobrody jest chory.Nawet wiem, jak się ta choroba nazywa, ale nie mogę sobie tej nazwy przypomnieć, bo przeszkadza mi w tym człowiek leżący w tajdze.Wygrzebałem się z kałuży i siedzę teraz na uginającej się pode mną kępie mchu.Dziś chyba po raz pierwszy nie pada deszcz.Znak, że idą mrozy.Nie pójdę za rudobrodym, który w plecaku unosi moje lżycie.Kiedyś dzięki niemu przeżyłem tyle szczęścia, powinienem teraz spłacić dług.I tak już nigdzie nie dojdę, wiem o tym, ale wiem też, że muszę iść naprzód.Mozolnie wlokę się od kępy do kępy, aż wreszcie po pięciu godzinach docieram do rzeczki.Rzeczka niewielka, błękitna i lodowata.Skręcam bardziej w prawo.Staram się znaleźć jakieś przejście i nagle dostrzegam rudobrodego.On także szuka… Ma w ręku kij, by wymacać dno.Zdjął buty i trzyma je pod pachą.Widać, że mu plecak przeszkadza.Wraca na brzeg, zdejmuje plecak i rozgląda się na wszystkie strony.Co tam robi, nie mogę dojrzeć, jestem od niego o trzysta metrów.Znów I wchodzi do wody.Tym razem w butach.Ma rację, no-gi i tak ma zupełnie przemoczone, a nie sposób przejść j boso po ostrych kamieniach dna.Znalazłem wreszcie kij i zaczynam macać po dnie.Brzeg jest tu wszędzie urwisty, a zaraz pod nim woda porządnie głęboka.Krążę długo, aż wreszcie postanawiam podejść w górę rzeki.Może tam łatwiej będzie i znaleźć bród.A co z rudobrodym? Patrzę na zakręt rzeki, gdzie było go widać, ale teraz nie ma tam nikogo.Na przeciwległym brzegu nisko chylą się nad wodą odwieczne cedry.Tu zaś szumi sosnowy zagajnik, w którym hula przenikliwy jesienny wiatr.Powoli idę w tamtą stronę.Plecak zdążył już wklęsnąć w rozmiękły mokry grunt.Gdy pociągnąłem za rzemienie, ukazuje się pod nim dołek, na dnie którego zebrała się woda.Nie opodal, na drobnej rzecznej fali kołysze się coś ciemnego.Wyciągam to na brzeg.Stara czapka ze skóry renifera.Wewnątrz wyszyte dobrze znane nazwisko: „Nik.Kurilin”.I w tej chwili dzieje się coś zupełnie nieoczekiwanego.Okrzyk: „Ojciec! Ojciec!” – sprowadza mnie nagle wprost z tajgi do sali cerebrotronu, jestem już znów Gustawem Mirojanem.To krzyczał Borys Rewin.Skoczyłem ku tablicy rozdzielczej, wyłączyłem cerebrotron i podszedłem do Borysa.Majaczył1 Zwycięstwo, zwycięstwo’ To pierwszy krok do zdrowia.Ciekawe, że kiedy przeglądałem krzywe bioprzekaźnika, zauważyłem ogromny skok impulsów [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •