[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Do widzenia, Ilsa.Jakże konwencjonalne są słowa i gesty, które służą zamaskowaniu uczuć.Ktoś, kto by patrzył na to, mógłby przypuszczać, że jesteśmy przypadkowymi znajomymi.Ale prawda była w naszych oczach, błyskając tak otwarcie i tak przelotnie jak wtedy, gdy po raz pierwszy zespoliły się nasze ciała.Przez sekundę mogłem nawet doznawać złudzenia, że już nie ma Scheelego między nami.— Do widzenia, Stephen.— Ilsa miała rękę chłodną i mówiła bez zająknienia.— Staraj się zbyt źle o mnie nie myśleć.A potem stałem odrętwiały, jeszcze czując na ustach pieczęć niedostatecznych słów:— Do widzenia… sano y salvo…I ten przypadkowy hiszpański zwrot obudził wspomnienie, w niej i we mnie.Myślałem, że ona powie coś jeszcze, ale przygryzła dolną wargę, znów pełna żalu, znów odarta ze złudzeń.Jak osoba obca, która, powiedzmy, zapytała mnie, którędy wyjść na lotnisko, odwróciła się i już nawet nie patrząc przez ramię szybko podeszła do grupy pasażerów podążających w stronę wskazanych numerowanych drzwi.Wprost nie mogłem uwierzyć, że już nigdy jej nie zobaczę, już nigdy nie usłyszę tego spokojnego głosu z lekkim niemieckim akcentem.Że nie będzie żadnych listów, żadnych telefonów.Czy ona wraca do własnego domu, czy do mieszkania, nie wiedziałem.Czy ktoś ją powita na lotnisku w Hamburgu, nie wiedziałem.Co będzie robiła jutro — we wszystkie dni jutrzejsze — nie wiedziałem.Wahadłowe drzwi zamknęły się za nią, a coś we mnie rozpadło się nagle w nicość.Widocznie stałem wpatrzony w te drzwi bardzo długo, bo zagadnęła mnie dziewczyna w granatowym mundurze, czy nie potrzebuję pomocy.Usłyszałem własną odpowiedź, ale pojęcia nie mam, co powiedziałem aż tak dziwnego, że spojrzała na mnie jakoś szczególnie.Z pustką w sercu i głowie wyszedłem w olśniewający słoneczny blask i spróbowałem sobie przypomnieć, gdzie zaparkowałem samochód.O trzydzieści mil na południe od Barcelony zobaczyłem samolot na niebie; patrzyłem w ten punkt i patrzyłem, jak gdyby to był właśnie samolot Ilsy.W godzinę później na tle nieba zarysowała się wysoka, strzelista wieża kościoła Wcielenia Bożego.Pomyślałem, że gdy dojadę do willi Miramar, Ilsa chyba już będzie w Paryżu.Jechałem coraz bardziej odrętwiały.Czułem się jak pływak, który już nie mając sił, po prostu leży na fali.Z ową rezygnacją, do jakiej doprowadza bezsilność, powtarzałem sobie raz po raz, że słusznie postąpiłem pozwalając Ilsie nadal wierzyć w Scheelego.Ale to nabrało jednostajności litanii i zgoła mnie nie pocieszało.Drogowskaz na rozstaju wskazywał kierunek do Białych Jaskiń, i nagle w moim całkowitym wyjałowieniu zrozumiałem lepiej to, co powiedział Zavella.Czas zawsze wygrywa.Wcześniej czy później wszyscy przegrywamy.Wszyscy płacimy, Scheele zapłacił i Zavella zapłacił.Ilsa też, chociaż dostała rozgrzeszenie przy konfesjonale, zapłaci w końcu także, tego byłem pewny.A ja płacę teraz, myślałem, samym tym przesmutnym poczuciem utraty — czymś, co jak powiedzieliby katolicy, rozumie się pod słowem piekło.Stopniowo otoczyło mnie miasteczko Bandaques.Jechałem wyboistymi uliczkami, do centrum przed amfiteatrem; potem minąłem hotel Espańa i Rynek z komendą Romera i bar Sindbad naprzeciwko komendy za platanami.Wiedziałem, że nie będzie ucieczki.Gondra pozostawiła sine piętno na całej plaży i gdy wszedłem do willi, Catalina śpiewała:Por de bajo del puentaNo pasa nadie…Wkroczyłem do salonu, gdzie kilka dni temu ociekały wodą zwłoki Scheelego i Ilsa weszła, żeby je zidentyfikować.Ona nie pozostawiła żadnych pamiątek.Siady jej bosych stóp już dawno wyschły na kaflach podłogi; wymiętą pościel na łóżku już dawno Catalina doprowadziła do porządku.A przecież obecność Ilsy wypełniała dom — jak również obecność Scheelego i Romera, i obecność Zavelli po tym naszym drugim spotkaniu.Umarli czy żywi, wszyscy byli tutaj.Przeszedłem na taras i zamknąłem drzwi, żeby nie słyszeć śpiewu Cataliny.Pokrywa na maszynie do pisania była jak flaga opuszczona na znak klęski.Przy maszynie leżała „Oksfordzka księga wierszy dla dzieci”, którą jeszcze przed tym wszystkim wyciągnąłem z półki, z zamiarem podarowania Joaquinowi, ale której teraz już mu podarować nie miałem.I obok tej książki, przyciśnięta zapalniczką, owym pistoletem wycelowanym wtedy w Zavellę, leżała kartka ze słowami: „Jesteśmy miecze — duchy walczą nami.Rąk nie widzimy, które dzierżą nas…” Zgniotłem ją i rzuciłem.Wiatr od morza porwał ją do ogrodu.Prawdą czy nieprawdą są te słowa, to już nie ma znaczenia.Zapaliłem papierosa patrząc, jak dzień dogasa ponad sierras nabierającymi barwy malw.Muszę wyjechać, pomyślałem, nie mogę tu zostać.Muszę wrócić do kraju.* * ** Guardia Civil — dosł.Straż Obywatelska, policja reżimu gen.Franco.(Przyp.red.) [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •