[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od czasudo czasu za³atwia³em mu nowe p³achty polerskie, a w tysi¹c dziewiêæsetszeœædziesi¹tym siódmym nowy m³otek skalny — ten, który przemyci³em mudziewiêtnaœcie lat wczeœniej, jak ju¿ wam mówi³em, po prostu siê zu¿y³.Dziewiêtnaœcie lat! Kiedy mówi siê to tak nagle, tych piêæ sylab brzmi jak³oskot zamykanych drzwi grobowca.M³otek skalny, który poprzednio kosztowa³dziesiêæ dolarów, w szeœædziesi¹tym siódmym podro¿a³ ju¿ do dwudziestu dwóch.Skomentowaliœmy to smutnymi uœmiechami.Andy w dalszym ci¹gu obrabia³ i polerowa³ kamyki znajdowane na spacerniaku, alesam dziedziniec by³ ju¿ mniejszy; do tysi¹c dziewiêæset szeœædziesi¹tegodrugiego po³owa terenu zosta³a wyasfaltowana.Najwidoczniej jednak Andyznajdowa³ doœæ okazów, ¿eby mieæ zajêcie.Ka¿dy obrobiony kamyk k³ad³ naparapecie okna, wychodz¹cego na wschód.Powiedzia³ mi, ¿e lubi patrzeæ na nie ws³oñcu, te kawa³ki planety, które wybra³ z kurzu i ukszta³towa³.£upki, kwarce,granity.Zabawne, maleñkie rzeŸby z miki, sklejone klejem modelarskim.Przeró¿ne osadowe zlepieñce, wypolerowane i przeciête tak, ¿e pozwala³ydostrzec, dlaczego Andy nazywa³ je „tysi¹cletnimi kanapkami" — warstwy ró¿nychmateria³Ã³w osadzaj¹cych siê przez dekady i wieki.Od czasu do czasu Andyrozdawa³ swoje kamienie i rzeŸby, ¿eby zrobiæ miejsce na nastêpne.Ja chybadosta³em ich najwiêcej — w³¹cznie z kamykami wygl¹daj¹cymi jak spinki, mia³emich piêæ.Ponadto by³a jeszcze jedna z tych rzeŸb z miki, o jakich wam mówi³em,starannie uformowana w postaæ oszczepnika, oraz dwa zlepieñce, którychwypolerowane do g³adkoœci przekroje ukazywa³y wszystkie kolejne warstwy.Nadalje mam, czêsto siê im przygl¹dam i rozmyœlam o tym.czego mo¿e dokonaæcz³owiek, jeœli ma doœæ czasu i silnej woli.Tak wiêc, przynajmniej pozornie, wszystko by³o jak dawniej.Je¿eli Nortonchcia³ z³amaæ Andy'ego, tak jak grozi³, musia³by zajrzeæ g³êbiej, ¿eby dostrzectê zmianê.Gdyby siê zorientowa³, jak bardzo Andy siê zmieni³, s¹dzê, ¿e by³byzadowolony z tych czterech lat, jakie up³ynê³y od ich starcia.Powiedzia³ Andy'emu, ¿e ten przechadza siê po dziedziñcu, jakby by³ naprzyjêciu.Nie uj¹³bym tego w ten sposób, ale rozumiem, co mia³ na myœli.Chodzi³o o to, o czym ju¿ mówi³em, ¿e Andy zdawa³ siê nosiæ niewidzialnyp³aszcz wolnoœci i nigdy nie przyj¹³ wiêziennej mentalnoœci.Jego oczy nienabra³y tego têpego wyrazu.Nie chodzi³ tak, jak ludzie wracaj¹cy po ca³ym dniupracy do cel na kolejn¹ nie koñcz¹c¹ siê noc — pow³Ã³cz¹cy nogami, zgarbieni.Andy trzyma³ siê prosto i szed³ raŸnym krokiem, jakby wraca³ do domu na smacznyposi³ek i spotkanie z mi³¹ kobiet¹, a nie do pozbawionej smaku sa³atkiwarzywnej, t³uczonych ziemniaków oraz kawa³ka czy dwóch tego t³ustego,obrzydliwego czegoœ, co wiêkszoœæ wiêŸniów nazywa³a zagadkowym miêsem.izdjêcia Raquel Welch na œcianie.Jednak w ci¹gu tych czterech lat, chocia¿ nie upodobni³ siê do innych, Andysta³ siê milcz¹cy, zamyœlony i posêpny.I kto móg³by go o to winiæ? Tak wiêcmo¿e dyrektor Norton by³ zadowolony.przynajmniej przez jakiœ czas.Dobry humor wróci³ mu podczas Pucharu Œwiata w tysi¹c dziewiêæsetszeœædziesi¹tym siódmym.By³ to wspania³y rok: Red Sox wygrali proporczyk,zamiast zaj¹æ dziewi¹te miejsce, jak przewidywali bukmacherzy z Vegas.Kiedytak siê sta³o — kiedy zdobyli proporczyk ligi amerykañskiej — w ca³ym wiêzieniuzawrza³o.Wszyscy poczuli, ¿e skoro dru¿yna przezywana „Dead Sox" mog³a wróciædo ¿ycia, to ka¿dy mo¿e tego dokonaæ.Teraz nie potrafiê wyjaœniæ tego uczucia,zapewne tak samo jak by³y beatlesomaniak nie zdo³a wyt³umaczyæ tamtegoszaleñstwa.Jednak tak by³o.Ka¿de radio w wiêzieniu nadawa³o transmisje zmeczów Red Sox.Zapanowa³a rozpacz, gdy stracili dwa punkty pod koniec meczu zCleveland i radosna euforia, gdy Rico Petrocelli wykona³ wspania³y rzut,niwecz¹cy przewagê przeciwników.Potem znów rozpacz, gdy Lonborg zosta³pokonany w siódmym meczu Pucharu, co przynios³o kres marzeñ tu¿ przed ichspe³nieniem.Norton by³ pewnie bezgranicznie szczêœliwy, ten skurwysyn.Lubi³swoich wiêŸniów w workach pokutnych i z g³owami posypanymi popio³em.Jednak Andy nie pogr¹¿y³ siê znów w depresji.Mo¿e dlatego, ¿e i tak nie by³zagorza³ym kibicem.Mimo to najwidoczniej udzieli³ mu siê ogólny dobry nastrój,który nie opuœci³ go po ostatnim pucharowym meczu.Wyj¹³ z szafy tenniewidzialny p³aszcz i znów go na³o¿y³.Pamiêtam jeden jasny, s³oneczny jesienny dzieñ pod sam koniec paŸdziernika,parê tygodni przed zakoñczeniem Pucharu Œwiata.Musia³a to byæ niedziela,poniewa¿ na dziedziñcu by³o pe³no wiêŸniów odbywaj¹cych „tygodniowy spacerek" —rzucaj¹cych frisbee, graj¹cych w pi³kê, handluj¹cych miedzy sob¹.Innisiedzieli przy d³ugim stole w sali odwiedzin, pod czujnym wzrokiem stra¿nikówrozmawiaj¹c z bliskimi, pal¹c papierosy, opowiadaj¹c drobne k³amstewka,odbieraj¹c zrewidowane paczki.Andy przykucn¹³ po indiañsku pod œcian¹, trzymaj¹c w d³oniach dwa ma³e kamyki,twarz¹ zwrócony do s³oñca.By³o zadziwiaj¹co ciep³e to s³oñce jak na tak póŸn¹porê roku.— Czeœæ, Rudy! — zawo³a³.— ChodŸ i usi¹dŸ na chwilê.Tak zrobi³em.— Chcesz go? — zapyta³ i poda³ mi jedn¹ z tych dwóch starannie oszlifowanych„tysi¹cletnich kanapek", o jakich niedawno wam mówi³em.— Pewnie — odpar³em.— Jest bardzo ³adny.Dziêkujê.Wzruszy³ ramionami i zmieni³ temat.— W przysz³ym roku czeka ciê okr¹g³a rocznica.Skin¹³em g³ow¹.W przysz³ym roku mia³o mi min¹æ trzydzieœci lat odsiadki.Szeœædziesi¹t procent mojego ¿ycia spêdzi³em w wiêzieniu stanowym Shawshank.— S¹dzisz, ¿e kiedyœ wyjdziesz?— Jasne.Gdy bêdê mia³ d³ug¹ brodê i nierówno pod sufitem.Uœmiechn¹³ siê lekko i znów obróci³ twarz do s³oñca, zamykaj¹c oczy.— Jak mi³o.Myœlê, ¿e tak jest zawsze, kiedy wiesz, ¿e wkrótce znów nadejdzie ta cholernazima.Kiwn¹³ g³ow¹ i milczeliœmy przez jakiœ czas.— Gdy st¹d wyjdê — rzek³ w koñcu Andy — udam siê tam, gdzie zawsze jest ciep³o.Mówi³ z tak¹ spokojn¹ pewnoœci¹ siebie, ¿e pomyœla³byœ, i¿ zosta³ mu tylkomiesi¹c czy dwa odsiadki.— Wiesz dok¹d pojadê, Rudy?— Nie.— Do Zihuatanejo — wyjaœni³, miêkko i melodyjnie wymawiaj¹c to s³owo.—To wMeksyku.Niewielka mieœcina jakieœ dwadzieœcia mil od Playa Azul imeksykañskiej autostrady trzydzieœci siedem.Sto mil na pomocny zachód odAcapulco, na brzegu Oceanu Spokojnego.Wiesz, co Meksykanie mówi¹ o Pacyfiku?Odpar³em, ¿e nie.— Powiadaj¹, ¿e on nie pamiêta.W³aœnie tam chcê dokonaæ ¿ywota, Rudy.Wciep³ym miejscu, które nie pamiêta.Mówi¹c to, podniós³ garœæ kamyków; teraz rzuca³ je, jeden po drugim, i patrzy³,jak odbijaj¹ siê i tocz¹ po powierzchni boiska, które nied³ugo mia³o znaleŸæsiê pod grub¹ warstw¹ œniegu.— Zihuatanejo.Bêdê tam mia³ niewielki motel.Szeœæ domków przy pla¿y i szeœæ wg³êbi l¹du, dla podró¿nych jad¹cych autostrad¹.Zatrudniê faceta, który bêdziep³ywa³ z moimi goœæmi na czarterowe rejsy wêdkarskie.Wyznaczê nagrodê dlatego, kto z³owi najwiêkszego marlina sezonu i powieszê jego zdjêcie w holu.Tonie bêdzie motel dla rodzin z dzieæmi.To bêdzie miejsce dla nowo¿eñców wpodró¿y poœlubnej.pierwszej lub drugiej kategorii.— A sk¹d zamierzasz wzi¹æ pieni¹dze, ¿eby kupiæ to bajkowe miejsce? —zapyta³em.— Z konta w banku?Spojrza³ na mnie i uœmiechn¹³ siê.— Niewiele siê pomyli³eœ — rzek³.— Czasami zdumiewasz mnie, Rudy.— O czym ty mówisz?— W obliczu nadchodz¹cych k³opotów ludzie dziel¹ siê na dwa rodzaje — rzek³Andy, os³aniaj¹c d³oñmi zapa³kê i zapalaj¹c papierosa [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •