[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jak tylko kolumna przejedzie, wgryzą się w barki, zady i brzuchy.Lecz będzie tego aż nadto dla każdego wilka i każdego ptaka w promieniu wielu mil.Porucznik pobieżnie dokonał obliczeń i wyszła mu liczba piętnaście tysięcy.Piętnaście tysięcy funtów padliny rozkładającej się w gorącym popołudniowym słońcu.Wszystko przeznaczone na zgnicie, pomyślał, zastanawiając się, czy to jakiś arcywróg jego indiańskich przyjaciół pozostawił to makabryczne ostrzeżenie.Dwadzieścia siedem skór zdarto od szyi po pośladki, a gdy przechodził o parę stóp od szczególnie dużego zwierzęcia, zobaczył, że w jego otwartym pysku brakuje języka.Inne także zostały pozbawione języków.Ale to wszystko.Cała reszta została porzucona.Porucznik Dunbar pomyślał nagle o zabitym na ulicy człowieku.Podobnie jak te bizony, mężczyzna ten leżał na boku.Kula, którą palnięto go w podstawę czaszki, wychodząc z drugiej strony, wyrwała mężczyźnie prawą połowę szczęki.Był wtedy tylko Johnem Dunbarem, czternastoletnim chłopcem.W latach późniejszych widział tysiące zabitych: ludzi pozbawionych całych twarzy, ludzi, których mózg wyciekał na ziemię jak rozlana mamałyga.Ale pierwszego zabitego pamiętał najlepiej.Głównie z powodu palców.Stał tuż za konstablem, gdy odkryto, że zabitemu odcięto dwa palce.Konstabl rozejrzał się dookoła i rzucił bez konkretnego adresata: „Tego faceta zabito z powodu pierścionków”.A teraz te martwe, leżące na ziemi bizony, z rozwleczonymi po prerii flakami, tylko dlatego, że ktoś zapragnął ich ozorów i skór.Uderzyło Dunbara to, że jest to ten sam rodzaj zbrodni.Gdy ujrzał nie narodzone cielę, na wpół zwisające z rozprutego brzucha matki, to samo słowo, które po raz pierwszy usłyszał tamtego wieczora na ulicy, zadźwięczało mu w głowie jak gorejący znak.Morderstwo.Spojrzał na Wierzgającego Ptaka.Czarownik wpatrywał się w szczątki nie narodzonego cielęcia z twarzą jak długa posępna maska.Porucznik Dunbar odwrócił się i popatrzył na kolumnę.Cała horda snuła się po tej rzeźni.Mimo głodu, który odczuwali po wielu tygodniach żywienia się odpadkami, nikt się nie zatrzymał, by uraczyć się porozrzucaną wszędzie dookoła obfitością.Głosy, które przez cały ranek były tak zachrypłe, teraz stały się czyste, a na twarzach widział przygnębienie zrodzone ze świadomości, że dobry trop nagle okazał się zły.3W porze, w której dotarli do terenów łowieckich, konie rzucały już gigantyczne cienie.Podczas gdy kobiety i dzieci zabrały się do urządzania obozu pod osłoną pasma wzgórz, większość mężczyzn pojechała naprzód, by odszukać stado, zanim zapadnie noc.Porucznik Dunbar pojechał z nimi.Mniej więcej w odległości mili od nowego obozu natknęli się na trzech zwiadowców, którzy rozbili własny mały obóz o sto jardów od ujścia szerokiego potoku.Zostawiwszy na dole konie, sześćdziesięciu wojowników Komanczów i jeden biały ruszyli po cichu pod górę zachodnim stokiem prowadzącym na zewnątrz doliny potoku.Gdy zbliżali się do grzbietu, wszyscy przypadli do ziemi i przeczołgali się ostatnie jardy.Porucznik spojrzał z wyczekiwaniem na Wierzgającego Ptaka i spotkał się ze słabym uśmiechem.Czarownik pokazał przed siebie i przyłożył palec do ust.Dunbar zrozumiał, że nadeszły.O parę stóp przed nim ziemia rozciągała się aż po krańce nieba i pojął, że pokonali tylną ścianę klifu.Porywisty preriowy powiew smagnął go po twarzy, gdy uniósł głowę, by zerknąć na wielki spad terenu o sto stóp niżej.Była to wspaniała niecka doliny, szeroka na cztery czy pięć mil i ciągnąca się przynajmniej dziesięć mil.Wszędzie falowały najbujniejsze gatunki traw.Lecz porucznik ledwie zauważył trawę czy rozmiary doliny.Nawet niebo, zasnute teraz chmurami, i zachodzące słońce z cudowną rewią katedralnych promieni nie mogły się równać z wielkim, żywym pledem bizonów, który wyścielał podnóże doliny.To, że istniało tak wiele tych stworzeń, nie mówiąc już o tym, że skupiły się w jednym pobliskim miejscu, sprawiło, że porucznikowi myśli kłębiły się od nieskończonych liczb.Pięćdziesiąt, siedemdziesiąt, sto tysięcy? Może więcej? Jego umysł wzdragał się przed ich ogromem.Nie krzyknął, nie skoczył ani nie szepnął słowa w zalęknieniu.Bycie świadkiem takiego zjawiska przesłaniało wszystko z wyjątkiem tego, co z zapartym tchem oglądał.Nie czuł, jak małe, nieregularne w kształtach kamienie wpijają mu się w ciało.Gdy na jego opadniętej szczęce usiadł giez, nawet go nie odgonił.Mógł jedynie mrugać powiekami wobec czarownej powłoki, która zasnuwała mu oczy.Był świadkiem cudu.Kiedy Wierzgający Ptak klepnął go w ramię, uświadomił sobie, że przez cały czas miał otwarte usta.Były wysuszone na pieprz preriowym wiatrem.Tępo odwrócił głowę i rozejrzał się po stoku za sobą.Indianie zaczęli schodzić.4Jechali przez pół godziny, gdy ukazały się ogniska jak dalekie punkciki.Dziwota tego zjawiska była jak sen.Dom, pomyślał.To jest dom.Jak to możliwe? Tymczasowy obóz jarzący się ogniskami na dalekiej równinie, zamieszkany przez dwie setki tubylców o innym kolorze skóry, których język był zlepkiem pomruków i krzyków, których wierzenia były wciąż dla niego tajemnicą i pewnie nią pozostaną.Lecz tej nocy był bardzo zmęczony.Tej nocy była to obietnica błogostanu rodzinnych stron.To był dom i cieszył się, że go widzi.Inni, dziesiątki półnagich mężczyzn, z którymi przejechał ostatnich kilka mil, także cieszyli się, że go widzą.Znów zaczęli rozmawiać.I konie go zwietrzyły.Kroczyły teraz, wysoko unosząc kopyta i rwąc się do kłusa.Żałował, że wśród niewyraźnych cieni wokół siebie nie dostrzega Wierzgającego Ptaka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]