[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ściskając w ręku bezcenne dokumenty, siedzieli ze ściągniętymi twarzami, a w ich głowach kłębiły się setki pytań.–Powinniście być zaszczyceni – powiedział przedstawiciel Głównego Zarządu Więziennictwa.– Prezydent bardzo rzadko korzysta z tego prawa.Yarber zdołał kiwnąć głową, mimo to ani przez chwilę nie przestał myśleć o jednym: kto czeka na nich przed więzieniem?–Jesteśmy wstrząśnięci – powiedział Beech.Trumble nigdy dotąd nie gościło więźniów na tyle ważnych, żeby prezydent raczył ich ułaskawić.Naczelnik był z nich dumny, choć nie bardzo wiedział, jak tę chwilę upamiętnić.–Kiedy chcecie panowie wyjść? – spytał, jakby tamci mieli ochotę zostać i trochę się zabawić.–Niezwłocznie – odrzekł Spicer.–Znakomicie.Podrzucimy was do Jacksonville.–Nie, dziękujemy.Zabierzemy się okazją.–Jak chcecie.Ale przedtem czeka nas trochę papierkowej roboty.–Byle nie za dużo.Każdy z nich dostał dużą płócienną torbę na rzeczy.Gdy zbici w gromadkę żwawym krokiem przechodzili przez podwórze ze strażnikiem za plecami, Beech szepnął:–Kto załatwił to cholerne ułaskawienie?–Na pewno nie Lake – odrzekł półgłosem Yarber.–Oczywiście, że nie Lake – warknął Beech.– Prezydent nie kiwnąłby dla niego palcem.Przyspieszyli kroku.–A co za różnica? – spytał Joe Roy.–To nie ma sensu – syknął Yarber.–No i co zrobisz? – zakpił Spicer, nie odwracając głowy.– Zostaniesz tu kilka dni dłużej, żeby przeanalizować sytuację? A kiedy już odkryjesz, kto za tym stoi, odrzucisz ułaskawienie? Daj spokój, Finn.–Finn ma rację – wtrącił Beech.– To nie Lake, to ktoś inny…–No i klawo.Bardzo go za to kocham, ale nie zamierzam siedzieć tu i zastanawiać się, kim ten ktoś jest.W szaleńczym pośpiechu przetrząsnęli swoje cele.Nie zawracali sobie głowy pożegnaniami, zresztą większość osadzonych była na dworze.Chcieli – musieli! – wyjść z Trumble, zanim piękny sen pryśnie jak mydlana bańka, zanim prezydent zmieni zdanie.Wyszli kwadrans po jedenastej, tymi samymi drzwiami, w których przed laty powitano ich w więzieniu.Czekali na gorącym chodniku.Ani razu nie obejrzeli się za siebie.Furgonetkę prowadził Chap, a obok niego siedział Wes, chociaż występowali teraz pod innymi imionami.Mieli ich tak wiele.Joe Roy Spicer wyciągnął się w fotelu i zasłonił oczy przedramieniem, nie chcąc nic widzieć, dopóki nie odjadą.Miał ochotę płakać, miał ochotę krzyczeć, lecz był odrętwiały z euforii – z czystej, niczym niezmąconej euforii.Na jego ustach błądził głupkowaty uśmiech.Marzyło mu się piwo, marzyła mu się kobieta, najlepiej jego żona.Niebawem do niej zadzwoni.Furgonetka ruszyła.Nagłość i tempo wydarzeń dogłębnie nimi wstrząsnęło.Większość osadzonych liczy dni do końca odsiadki.Są w stanie przewidzieć, kiedy wyjdą.Wiedzą, dokąd pójdą i kto na nich czeka.Natomiast Bracia nie wiedzieli prawie nic.A temu, co wiedzieli, nie dawali wiary.Ułaskawienie było bujdą i podpuchą.Pieniądze przynętą.Wiozą ich na rozwałkę, tak samo jak wywieźli biednego Trevora.Furgonetka zaraz stanie, a tych dwóch drabów przeszuka ich torby.Znajdą listy i zamordują ich w przydrożnym rowie.Możliwe, lecz w tej chwili bynajmniej nie tęsknili za bezpieczeństwem, jakie oferowało im Trumble.Finn Yarber siedział za kierowcą i patrzył na drogę.W ręku ściskał akt ułaskawienia, gotów pokazać go każdemu, kto by ich zatrzymał i powiedział, że sen się skończył.Obok niego siedział Hatlee Beech, który właśnie się rozpłakał.Płakał cichutko, nie panując nad drżeniem ust.Miał powody do płaczu.Zostałoby mu osiem lat odsiadki, dlatego cenił ułaskawienie bardziej niż Yarber i Spicer razem wzięci.W czasie jazdy nie zamienili ze sobą ani słowa.Przedmieścia Jacksonville.Szersza droga, pierwsze ulice.Zaciekawieni rozglądali się na wszystkie strony.Ludzie, samochody.Przelatujące samoloty.Łodzie na rzekach.Życie powoli wracało do normy.Metr po metrze sunęli zatłoczonym Atlantic Boulevard, szczerze ciesząc się każdą chwilą spędzoną w korku.Było bardzo gorąco.Na ulice wylegli turyści, kobiety o długich opalonych nogach.A te restauracje z frutti di mare, te bary, te szyldy reklamujące zimne piwo i ostrygi.Na końcu ulicy skręcili w stronę plaży i furgonetka zaparkowała przed Żółwiem Morskim.Przeszli za Chapem przez hol; wciąż byli jednakowo ubrani i kilka osób obrzuciło ich zaciekawionym spojrzeniem.Winda, czwarte piętro.–To są wasze pokoje – powiedział Chap, wskazując korytarz.– Te trzy.Mecenas Argrow chce się z wami zobaczyć jak najszybciej.–Gdzie? – spytał Spicer.Chap ponownie wyciągnął rękę.–Tam, w tym narożnym apartamencie.Już na was czeka.–No to chodźmy.– Potrącając się torbami, weszli za nim do apartamentu.Jack Argrow zupełnie nie przypominał swego brata.O wiele od niego niższy, miał jasne falujące włosy, podczas gdy Wilson był brunetem i zaczynał już łysieć.Bracia zauważyli to zupełnie mimowolnie, lecz nie omieszkali o tym później porozmawiać.Uścisnął im ręce szybko i tylko z grzeczności.Był spięty, mówił bardzo szybko.–Co słychać u mego brata?–Wszystko w porządku – odrzekł Beech.–Widzieliśmy się z nim rano – dodał Yarber.–Chcę go wyciągnąć z więzienia – warknął Argrow, jakby to oni go tam wpakowali.– To moje honorarium za załatwienie tej sprawy.Wyciągnę go stamtąd, żeby nie wiem co.Bracia wymienili spojrzenia.Cóż mogli na to rzec?–Siadajcie – rzucił adwokat.– Panowie, nie mam pojęcia, jakim cudem się w to wpakowałem.Dlatego jestem bardzo zdenerwowany.Występuję w imieniu Aarona Lake’a, człowieka, który – głęboko w to wierzę – wygra wybory i będzie wspaniałym prezydentem.Mam nadzieję, że uwolni mojego brata.Tak czy inaczej, nie znam go osobiście.W zeszłym tygodniu odwiedzili mnie jego ludzie i poprosili o pomoc w tajnej, bardzo delikatnej misji.Dlatego tu jestem.Robię mu przysługę, rozumiecie? Wiem tylko tyle, ile wiem, jasne? – Mówił krótkimi, urwanymi zdaniami.Dużo gestykulował i nie mógł usiedzieć na miejscu.Bracia milczeli, a on niczego innego od nich nie oczekiwał.Dwie ukryte kamery wychwytywały każdy ich ruch i przekazywały obraz bezpośrednio do Langley, na duży ekran, przed którym siedzieli Teddy, York i Deville.Byli sędziowie, a obecnie byli osadzeni, wyglądali jak świeżo uwolnieni jeńcy wojenni: oszołomieni i przygaszeni, w identycznych więziennych koszulach, wciąż nie mogli uwierzyć, że są na wolności.Siedzieli blisko siebie i oglądali wspaniały występ agenta Lytera.Próbowali ich przechytrzyć i wymanewrować od trzech miesięcy, dlatego Teddy był tym widokiem zafascynowany.Uważnie obserwował ich twarze i, choć niechętnie, musiał przyznać, że są godni podziwu.Ci farciarze byli przebiegli na tyle, żeby usidlić właściwą ofiarę; teraz wyszli na wolność i za chwilę mieli odebrać sowitą nagrodę za spryt i przemyślność.–Dobra – warknął Argrow.– Najpierw pieniądze.Dwa miliony na głowę.Jak chcecie je odebrać?O tym nie pomyśleli.–A jakie mamy możliwości? – spytał Spicer.–Musicie je dokądś przelać – odburknął Argrow.–Może do Londynu? – wtrącił Yarber.–Do Londynu?–Tak – potwierdził Yarber.– Chcemy, żeby całą kwotę, czyli sześć milionów dolarów, przelano na bankowy rachunek w Londynie.–Jak chcecie.Do którego banku?–Nie wiemy – odrzekł Yarber.– Mógłby nam pan pomóc?–Takie otrzymałem polecenie.Muszę wykonać kilka telefonów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]