[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wewnętrzne swary i wojny zawsze były największym nieszczęściem Gruzji.Druga gruba powieść napisana przez gruzińskiego autora, Konstantego Gamsachurdija, nazywała się „Porwanie księżyca”.Przez dłuższy czas była to dla mnie najważniejsza książka.Szczególnie wstrząsnęło mną to, że autor, naruszając wszelkie prawa literaturoznawstwa, zszedł nagle na stronice książki nie tylko jako świadek, lecz jako aktywny uczestnik wydarzeń.Wkrótce potem siadłem do rysowania dużego obrazu.Na pół arkusza brystolu.Przedstawiłem na nim bitwę Tariela z panterą śnieżną.Moje dzieło nie było bynajmniej oryginalne.Starannie skopiowałem je z ilustracji Zichy’ego do książki „Rycerz w skórze tygrysa”.Gruzja stała się krainą moich marzeń.Dopiero w wieku piętnastu lat mogłem się do niej zbliżyć - podczas obozu młodzieżowego w Wąwozie Cejskim w Osetii.Wtedy zawieziono nas do Tbilisi na wycieczkę.Na jeden dzień.Z wiekiem zacząłem obrastać w gruzińskich przyjaciół, moje podróże do Gruzji nabrały realnego sensu po zawarciu znajomości z Otarem Lordkipanidze i dzięki ekspedycji archeologicznej, w której uczestniczyłem dwukrotnie.Rozdział 6Szkolne kartkiDokładnie pamiętam okoliczności powstania pierwszego w moim życiu utworu literackiego.Był to poemat.Niektórzy wielcy poeci piszą pierwsze linijki, ponieważ zakochują się w swojej rówieśnicy albo jej cioci.Mnie do twórczości popchnęły chore migdałki.Gdy skończyłem trzynaście lat, w celu uniknięcia częstych angin, źle wpływających na serce, lekarze zalecili mi wyciąć migdałki.To była najprawdziwsza operacja.Leżałem na oddziale chirurgii, sam jeden w sali i czekałem na ranek i na śmierć pod nożem chirurga.Śmiejcie się, śmiejcie.Mnie wcale nie było do śmiechu.Nie mogłem zasnąć.I nagle, w środku nocy uświadomiłem sobie, że jest sposób, by uratować się przed zapomnieniem.Trzeba stworzyć coś genialnego.W efekcie powstała krótka, niedokończona (w końcu jednak zasnąłem!) bajka, rozmiarem i stosunkiem do bohaterów bardzo przypominająca „Rusłana i Ludmiłę”.Tylko gorzej napisana.Nic więcej o tym poemacie powiedzieć nie mogę.Pamiętam, jak pisałem, pamiętam, jak się bałem, ale o czym pisałem - nie pamiętam.Migdałki mi wycięli - to było ohydne i bolesne.Czekałem, że po operacji będą mnie karmić wyłącznie lodami (legenda żyjąca wśród moich kolegów), ale dostawałem kaszę i bulion.Wtedy poprosiłem, żeby mama przyniosła mi papier i ołówek.I postanowiłem zostać malarzem.Siedziałem przy oknie i rysowałem wszystko, co widziałem.Od tamtej pory po dziś dzień marzę o tym, żeby zostać malarzem.Jestem pewien, że byłby ze mnie całkiem znośny malarz i byłbym szczęśliwy.Ale los uśmiechnął się do mnie na ułamek sekundy i odwrócił wzrok.Po wyjściu ze szpitala poprosiłem mamę, żeby posłała mnie do szkoły rysunku.Mama po zastanowieniu zgodziła się ze mną.Była przekonana, że inteligentne dzieci powinny mieć dodatkowe zajęcia po szkole.I dlatego kupiła nam fortepian, który zajął dokładnie połowę pokoju, my gnieździliśmy się wokół niego.Trzy razy w tygodniu przychodziła do nas przemiła babcia i graliśmy gamy.Nie wyszedłem poza gamę chromatyczną.Co ranka budziłem się z nadzieją, że miła babcia wpadnie pod tramwaj.Rok później babcia, mimo że bardzo potrzebowała pieniędzy, powiedziała, że nie ma sensu tak się poświęcać materialnie i uczyć mnie tego, do czego nie mam predyspozycji.Za to do szkoły rysunków przy metrze Park Kultury chodziłem z radością.Uwielbiałem nawet zapachy tej szkoły.Uczyłem się w niej cały rok, skończyłem pierwszą klasę, a potem mama zdobyła dla mnie skierowanie do Kisłowodska do sanatorium dla dzieci chorych na serce.Skierowanie było na wrzesień.Karmili nas tam słoniną i gotowanymi burakami - dreszcz mnie przeszywa na samo wspomnienie.Za to można było kąpać się w wannach z łaskoczącą wodą mineralną, a wieczorami uczyli nas tańców balowych.Tańczyłem pas-de-grasse i pas-de-patiner ze Swietą Asmołową i zakochałem się niej.W kinie pocałowałem ją w policzek, a ona się na mnie nie obraziła.Na tym romans się zakończył.My, dzieci z sanatorium, weszliśmy w konflikt z dzieciakami z domu dziecka.Przyszli, żeby dać nam łupnia, a my wyciągnęliśmy żelazne pręty, którymi na schodach był przyciśnięty dywan.Przeciwko ich pałkom i pewności siebie pojawiła się broń nowego pokolenia.Wychowankowie domu dziecka odeszli.Remis, zero do zera.No i w efekcie spóźniłem się miesiąc na rozpoczęcie zajęć w szkole rysunku i już nie odważyłem się tam pójść.Nie wiem, czego się bałem - może tego, że będą się śmiać, a może, że będą krzyczeć.Prosiłem mamę, żeby zaprowadziła mnie do szkoły.Mama roześmiała się i tym śmiechem, sama nie zdając sobie z tego sprawy, złamała mi życie.Wyśmiała się i powiedziała:- Niedługo skończysz czternaście lat i chcesz, żebym cię prowadziła za rączkę do szkoły? Jeśli naprawdę pragniesz zostać malarzem i masz talent, to pójdziesz sam i poprosisz, żeby przyjęli cię z powrotem.Mama znała mnie dobrze, a jednak niewystarczająco.Jestem człowiekiem o słabej woli, niezdecydowanym i z tego powodu bywam bardzo uparty.To zapewne kompensacja niedostatków charakteru.Absolutnie nie umiem mówić „nie”, ale jeśli czegoś naprawdę nie chcę, to nikt nic na to nie poradzi.Dlatego czasem jestem dla samego siebie najstraszniejszym wrogiem.Jak w przypadku tej szkoły rysunków.No i dobrze! - powiedziałem sobie.Nie chcesz, żeby twój syn został malarzem, to na złość tobie malarzem nie zostanę!Czujecie żelazną logikę silnej natury?Oto ja.Oczywiście do głowy mi nie przyszło, że mama jest śmiertelnie zmęczona, że dopiero wróciła z pracy, wystała się w kilometrowych kolejkach, zaraz da nam kolację i weźmie się za pranie.A w nocy będzie farbować chusteczki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]