[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po powrocie do domu pogodził się jednak częściowo z losem.Można ją będzie wydać za jakiego porządnego człowieka, nie za niedołęgę, lecz chłopca z głową i dobrymi garściami.No, a następny może będzie chłopak.Naturalnie ci będą normalni.Nowa ufność jego nie znała żadnych zwątpień.Zły urok prysnął.Do żony przemówił wesoło.Ona także była pełna nadziei.Trzech księży było na chrzcinach, a pani Levaille została chrzestną.Dziewczynka okazała się także idiotką.Wówczas na jarmarkach zaczęto widywać JeanPierre’a targującego się do upadłego, kłótliwie i chciwie, potem pijanego na umór i milczącego ponuro, a potem powracającego cwałem jak na wesele, ale z twarzą posępną jak na pogrzebie.Czasem nalegał, aby żona mu towarzyszyła.Wyjeżdżali wczesnym rankiem, trzęsąc się na wąskim siedzeniu nad bezradną świnią, która ze związanymi nogami kwiczała melancholijnie za każdym wstrząśnieniem.Rano droga odbywała się w milczeniu, ale wieczorem, wracając do domu, JeanPierre pijany mamrotał szkaradnie i wymyślał tej przeklętej babie, która nie umiała rodzić dzieci po ludzku.Zuzanna, utrzymując równowagę w trzęsącym wózku, udawała, że nie słyszy.Raz, kiedy przejeżdżali przez Ploumar, JeanPierre, powodowany niewytłumaczonym pijackim impulsem, ściągnął raptownie konia i stanął przed kościołem.Księżyc płynął wśród lekkich białych obłoków.Płyty grobowe połyskiwały blado w ruchomych cieniach, rzucanych przez drzewa cmentarne, nawet wioskowe psy spały.Tylko słowiki czuwały, rozsnuwając czas śpiewu ponad milczeniem grobów.JeanPierre grubiańsko zwrócił się do żony:— Jak ci się zdaje, co tam jest?Wskazał batem na wieżę, na której w świetle księżycowym ogromna tarcza zegara jaśniała wysoko, niby blada twarz bez oczu — i, wysiadając ostrożnie, przewrócił się od razu pod koła.Zerwał się i stopień po stopniu wspiął się do żelaznej bramy cmentarnej.Przyłożył twarz do sztachet i krzyknął bełkotliwie:— Hej, wy tam! Wyjdźcie no!— Jean! Wracaj! Wracaj! — błagała żona przyciszonym głosem.Nie zwracał na nią uwagi i zdawał się trwać w oczekiwaniu.Pieśni słowicze uderzały ze wszystkich stron o wysokie mury kościelne i odbite spływały pomiędzy kamienne krzyże i płaskie szare płyty z wyrytymi słowami nadziei i bólu.— Hej! Wychodźcie! — krzyknął JeanPierre głośno.Słowiki zamilkły.— Nikt nie wychodzi? — nie przestawał pytać JeanPierre.— Nie ma nikogo.Łgarstwo tych kruków.Nic innego.Nikogo nigdzie nie ma.Kpię sobie z tego.Allez! Hop!Wstrząsnął bramą z całej siły, a żelazne pręty zabrzęczały przeraźliwie, niby łańcuch wleczony po kamiennych stopniach.Jakiś pies w pobliżu szczeknął urywanie.JeanPierre wrócił potykając się i za trzecim zamachem znalazł się na wózku.Zuzanna siedziała bardzo spokojna i cicha.Przemówił do niej z surowością pijanego:— Widzisz, nikogo nie ma.Zakpili sobie ze mnie.Malheur! Ktoś mi za to zapłaci.Wyłoję batem pierwszego, którego zobaczę koło domu… po czarnym grzbiecie… Wyłoję.Nie chcę go u siebie… pomaga tylko ścierwnikom ograbiać biedny naród.Jestem mężczyzną… Zobaczymy, czy nie mogę mieć dzieci jak inni ludzie… poczekaj… Nie wszystkie będą… będą… zobaczymy…Spoza palców, którymi zakryła twarz, Zuzanna wybuchnęła okrzykiem:— Nie mów tak, Jean, nie mów tak, mój mężu! Palnął ją na odlew wierzchem ręki i zepchnął na dno wózka, gdzie skuliła się żałośnie, podrzucana za każdym szarpnięciem.Puścił konia cwałem i, zerwawszy się na nogi, wywijał batem i potrząsał lejcami ponad siwym, który rwał galopem, aż mu ciężka uprząż skakała na szerokim zadzie.Wieś okoliczna rozbrzmiała hałaśliwie gniewnym ujadaniem psów zagrodowych, towarzyszącym turkotowi kół na całej drodze.Kilku zapóźnionych przechodniów ledwo zdążyło zejść do rowu, u własnych wrót zawadził o słup i grzmotnął się z wózka głową naprzód.Koń powoli szedł sobie ku drzwiom.Na przeraźliwy krzyk Zuzanny wybiegli parobcy.Myślała, że nie żyje, ale on tylko usnął tam, gdzie padł, i ludzi swych, którzy pospieszyli mu z pomocą, zwymyślał za to, że mu spać przeszkadzają.Nadeszła jesień.Chmurne niebo zwisło nad czarnymi konturami wzgórz, a opadające liście wirowały pod nagimi drzewami, póki wiatr, westchnąwszy głęboko, nie ułożył ich na spoczynek w zagłębieniach opustoszałych dolin.I od rana do nocy wzrok spotykał wszędzie dokoła czarne obnażone gałęzie, sękate i powyginane, jakby pokręcone od bólu, kołyszące się smętnie pomiędzy mokrymi chmurami a ociekającą ziemią.Strumienie jasne i spokojne podczas lata rzucały się teraz zmącone i wściekłe na kamienie, zagradzające im drogę do morza, z samobójczą furią szaleńca.Od widnokręgu szeroka droga, prowadząca ku piaskom, snuła się pomiędzy wzgórzami, matowo połyskując pustymi skręty, niby niespławna rzeka błota.JeanPierre wędrował z pola na pole, ruszając się jak wysoki czarny cień wśród mżącego deszczu lub krocząc samotnie po szczytach wyniosłości na tle szarej opony chmur, jakby szedł po krawędzi wszechświata.Patrzył na tę czarną ziemię, niemą a pełną obietnic, na tę tajemniczą ziemię, spełniającą swą życiodajną pracę wśród śmiertelne] ciszy pod zasnutym zgryzotą niebem.I zdało mu się, iż dla człowieka gorzej niż bezdzietnego rodzaj na ziemia nie miała żadnych obietnic, że wymykała mu się, urągała mu, chmurzyła się na niego, jak obłoki ponure i rozpędzone nad jego głową.Samotny stał w obliczu swych pól i odczuwał niższość człowieka, który przemija, wobec bryły, która trwa.Miałże zaniechać nadziei, iż będzie miał kiedyś u swego boku syna, który by spoglądał okiem władcy na odwrócone skiby? Człowieka, który by myślał tak samo jak on, czuł tak samo; człowieka, który byłby cząstką jego, a jednak pozostał, aby jak władca mieć pod stopą swą tę ziemię, kiedy on sam odejdzie! Przyszli mu na myśl dalecy krewni, i taka wściekłość go zdjęła, że az zaczął w głos ich przeklinać.Oni?! Nigdy! Zawrócił, kierując się w stronę swego domostwa, którego dach był widoczny pomiędzy splątanymi szkieletami drzew
[ Pobierz całość w formacie PDF ]