[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Teraz jednak tak się jakoś stało, że jej potrzeba czegoś więcej niż milczącej obecności.Ciemność niepostrzeżenie odpływa z pokoju i Hilda coraz bardziej lęka się, co przyniosą najbliższe godziny.Walczy chwilę z tym lękiem.Potem ogarnia ją jakieś nerwowe, podniecenie, nagły przypływ słabości i strachu, łapie Verę za ramię i niecierpliwie woła ją po imieniu.Piąta czterdzieści.Tucson.Szofer zwalnia i patrzy uważnie na powoli przesuwające się domy.Był tu raz tylko i to półtora roku temu.Poza tym w dzień wszystko wygląda inaczej: większe, obszerniejsze.A Gail Slade nie była tu nigdy.Nie ma więc jej po co pytać.Pierwsza jednak dostrzega Dextera.- O, to on - mówi raptem.W odległości pięćdziesięciu jardów przed nimi ktoś machając rękami idzie przez trawnik przed domem.W świetle reflektorów wydaje się bliżej, niż jest naprawdę.- On - powtarza Gail Slade wychylając się do przodu i spuszczając szybę.Beatson lekko naciska pedał gazu.Podjeżdżają i zatrzymują się naprzeciw domu, w chwili gdy Paweł Dexter wbiega na chodnik.- Gee?- Paweł.- Ja.Ja widziałem światła, kiedy byliście na drugim końcu ulicy.- Co słychać?- Nic nowego.Nic, odkąd dzwoniłem.- Ledwo rozróżnia jej twarz.- Ciągle mieli jakieś przeszkody.To się stało w fatalnej porze, godzinę przed zachodem słońca.Potem była burza.- Co mówią na lotnisku?- Nie mają pojęcia, Gee.Wiedzą tyle, co i ja.Chwila ciszy, potem lekki trzask: to Beatson wyłącza silnik.W ciągu wielu godzin przygotowywała się do tego momentu.Raz omal nie zadzwoniła do niego, kiedy zatrzymali się przed stacją benzynową.Przestraszyła się jednak, kiedy teraz powiedział:- Aż do rana nie mogą porządnie zacząć szukać, toteż wcześniej niczego chyba się nie dowiemy.- Nachyla się, zagląda do wozu.- Nie łudzili mnie, Gee.Bardzo przyzwoicie zachowują się w całej tej sprawie.Samochód stoi, ale Gail Slade ma wrażenie, że ciągle jeszcze jedzie, że ciągle jeszcze odczuwa jego nierówne drgania i wciąż jeszcze ma w uszach szum silnika.- Nic nie wiedzą, jak, dlaczego, kiedy i gdzie.Przypuszczają tylko, że to się stało gdzieś na wschód od Ajo.Gail Slade kiwa głową.- Czy pojedziemy teraz?- Na lotnisko?- Tak.- Za jakieś pół godziny.Właśnie do nich dzwoniłem, za jakieś pół godziny.Wejdź i napij się kawy.- Dobrze.Chętnie się napiję.Paweł otwiera drzwiczki i pomaga jej wysiąść.Po chwili wahania obejmuje ją ramieniem i delikatnie całuje w policzek.Jakby teraz dopiero spostrzega Beatsona.- Jak się macie, Beatson!- Dzień dobry panu.- Wejdźcie.Musicie być okropnie zmęczeni.Ileście przejechali, około pięciuset?- Coś koło tego.- Gramoli się sztywno.Drzwiczki trzaskają.Z drzew kapią pojedyncze krople.- Szczerze jestem zmartwiony, proszę pana.- Dziękuję.Idą razem przez trawnik jeszcze wilgotny po deszczu, a stopy ich zostawiają na trawie ciemne plamy.Gdy ksiądz Stella otwiera drzwi, gazeta leży na schodkach.Zazwyczaj rzuca ją na stolik tuż przy wejściu, a bierze znowu do ręki, kiedy wraca po mszy o szóstej.Ale teraz, nim zdążył ją odłożyć, uwagę przyciąga nagłówek:Zaginął samolot do Tucson.Potem drobniejszymi literami niżej: Słup dymu widziany w pobliżu Ajo.Potem jeszcze drobniejszymi: Pośród 26 pasażerów znajduje się morderca policjanta.- Niemożliwe! - mówi głośno.Opanowuje go przerażenie.Oczy prześlizgują się przez trzykolumnowy artykuł.”Samolot DC-3 Transoceanicznych Linii Lotniczych.” Nie odróżnia jednego samolotu od drugiego, ale zgadza się zarówno czas odlotu, jak i miejsce przeznaczenia.”Ostatnią wiadomość z samolotu otrzymano o godzinie 5 po południu i wszystko wtedy było w porządku.” Przebiega oczami dalej.”Nie można jeszcze stwierdzić, czy samolot się rozbił.Niewykluczone, że przymusowo lądował.” Sprawozdanie zwęża się do jednej kolumny.Na końcu znajduje się spis nazwisk pasażerów i załogi.Nazwisko Hayden rzuca mu się w oczy.- Niemożliwe - powtarza ksiądz Stella.Zapomina wrzucić gazetę do środka, zapomina zamknąć drzwi.W oszołomieniu idzie ulicą.Kiedy wchodzi do zakrystii, pozdrawia go czekający tam młody ministrant, ale ksiądz tylko kiwa mu głową, nie mógłby się zdobyć na nic więcej.W milczącym strapieniu, ogłuszony nowiną, wkłada ornat.Rozlega się dzwonek i stary ksiądz idzie za chłopcem do ołtarza.Prawie niepodobna się skupić na rytuale mszy.Bije się w piersi, pochyla w pokłonie, odwraca się, klęka, rozkłada ręce - nie ma dla niego ucieczki.Po odczytaniu Ewangelii zstępuje do balasek prezbiterium, aby odczytać ogłoszenia parafialne.Kilkanaście osób rozproszonych po ławkach, twarze blade i obojętne.Nagle pragnie podzielić się z nimi swoim strapieniem, pokierować ich modlitwą, wciągnąć ją do współpracy.Ale myśli jego pełne są jeszcze niedowierzania.Oblizuje spieczone wargi.Chwila mija.Zdobywa się tylko na wymówienie dobrze znanych słów:- Ta msza jest odprawiana w prywatnej intencji.Siedmiu pasażerów powinno było wysiąść z samolotu w Tucson.Trzykrotnie większa liczba przyjaciół i krewnych czeka na nich w głównej poczekalni lotniska.Jeden z mężczyzn chodzi tam i z powrotem, z daleka od innych, dwie starsze kobiety rozpytują urzędnika przy pulpicie.Reszta siedzi stłoczona ciasno w nierównym półkolu krzeseł, zbyt znużona, żeby się ruszać, zbyt dobrze zaznajomiona z faktami, żeby jeszcze zadawać pytania.Wszyscy oni mają w sobie napiętą czujność ludzi czekających na egzekucję.Należą do tych nielicznych zresztą osób w poczekalni, które nie dostrzegają przechadzającego się z żoną Pawła Dextera.Głowy odwracają się, kiedy wchodzą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]