[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Że jeszcze snadź będzie żyła,Że wróci ku niej krąg słońcaI że promieniejącyPochłaniać ją będzie do końca.Pochłaniać ją będzie do końca,Aż się wypełnią jej dzieje,Aż wszystka, spragniona miłości,W uściskach jego stopnieje.W uściskach jego stopnieje,Nic po niej nie zostanie,Znaczyć–li będą jej miejsceWieczyste, kamienne granie.Wieczyste, kamienne granie,Czarne, błyszczące skały,Co same się w żarach słonecznychPosępnie rozmiłowały.Cokolwiek o tym powiecie,Cokolwiek o tym powiecie,Przed wami nie stanę bosy,Pętlicy na kark nie zarzucę,Nie myślę pójść do Kanosy.Nigdym się nie rwał ku cnocie,Grzechów spełniłem niemało —Cóż robić? Wszak tylko z glinyBóg nam ulepił dało.Częstom próbował się oprzećNa krokwiach dziadowskich duchaPokusa była za mocna,Podpora moja za krucha.Z wszystkich mi stron urągano:„Raczże opatrzeć się, bracie!Mróz, mówią, na psa przychodzi,Mróz przyjdzie srogi i na cię.Nim się spostrzeże twa pycha,Pewnego wieczora czy rana,Kostusia się zjawi z klepsydrąI kosą, niezawołana.Skurczysz się, skręcisz i chętnieStaniesz przed nami bosy,Pętlicę zarzucisz na szyjęI pójdziesz rad do Kanosy.Jeno że będzie za późno!Odpadniesz, jak puste plewy,Jak gałąź zeschła, do ogniaPrzez Pańskie rzucona gniewy”.Nie troszczcie się o mą przyszłość,Kraczące kruki wy lube!Jużem—ci sam postanowił,Aby odwrócić swą zgubę.Gdy przyjdzie mróz na mą skórę,Co juści wszystkich nas czeka,Przywołam ze wsi ku sobieNajnędzniejszego człowieka.Dłoń mu uścisnę i powiem:Chudobaśmy obaj, chudoba!Nie skąp mi swojej miłości,Nagrzeszyliśmy się oba.A zaś stanąwszy przed Gazdą,Ujrzawszy swojego Sędzię,Przybywam — rzeknę — z nadziejąI niechże będzie, co będzie.Juhas–ci jestem pośledni,Twój pastuch, Panie, lecz owiecMożem Ci żadnych nie wypasł,Cóż ze mną uczynisz? Powiedz!Nie miałem w sobie pokory,Nie chciałem nigdy bosy,Pętlicę na kark zarzuciwszy,Wędrować hen! do Kanosy.Lichy jest ze mnie adwokat,Lecz dla obrony, mój Boże,Przytoczę, że tylko przed TobąKażdej się chwili ukorzę.Bo i cóż robić, gdyś takąRaczył nagodzić mi duszę,Że, by pozbyła się Ciebie,Żadną jej siłą nie zmuszę?Dodam też jedno, jeżeliZbyt będzie lekka ma waga:Kochałem najlichsze źdźbło trawyI człeka, co z losem się zmaga.Najmniejszy listek na drzewie,Najmniejsza wody kropelkaCzci mojej były przedmiotem —Tak Twoja władza jest wielka.Gdybym nie wstydził się ludzi,Choć ślepi są, głusi i niemi,Publicznie bym ukląkł na widokNajmniejszych pyłków ziemi.Nie moja—ć w tym jest zasługa —Jakiegoś stworzył mnie, Panie,Takiego masz mnie! — a jednakSnadź mi się krzywda, nie stanie.Od Siebie mnie nie odtrącisz,Choć tam ja nie chciałem bosyPętlicy zarzucać na szyjęI czołgać się do Kanosy.[A ci, co zaznawszy znoju]A ci, co zaznawszy znojuLegli na wieki w tym boju,Niech spoczywają w spokoju.Pokładłeś ich, Panie Boże,I żaden już powstać nie możeNa tym skrwawionym ugorze.Skosiłeś ich ostrą kosąI już swych głów nie podniosą,Krwawą obmytych rosą.W żołnierskiej, szarej odzieży,We krwi skąpany świeżejHufiec przy hufcu leży.Nim osunęły się plecy,Któż w świętej trosce kobiecejGromnicznej nie skąpił im świecy?Któż im przymykał powieki,By ślepo szli w odmęt dalekiWszystko chłonącej rzeki?Aby ich uczcić i siebie,Któż myślał o godnym pogrzebie,Jak każą na ziemi i niebie?Bez ojca usnęli i matkiI leżą pobladłe, by płatki,Na tej pościeli tak rzadkiej.Na tej pościeli tak krwawejZ śmiertelnej legli obławy,Czekają odejścia nawy.O nawo ty przecierpliwa!Twych żagli całunne przędziwaWichr ostateczny podrywa.Odpłyń! nie czekaj tak zdradnie,Ze ci ich więcej wypadnieZgarnąć i zmieścić na dnie.Psy–wichry urwały się z smyczyOdpływaj! masz dosyć zdobyczy.Już o nią głąb morza nie ryczy.Już paszcza ziemi niesytaO dalszą karm się nie pyta,Krwią przepełniła jelita!…Odchodzą w nieznane strony —Ni siostry ni lubej żonyW tej chwili nie wyprzedzonej.Ofiar zbrodniczych stuleciNie ujrzą już drobne dzieci —Przestrach im w oczach świeci.Idzie ich biedne mrowie,Prowadzą je ręce wdowieI staruszkowie—dziadowie.Niejeden chyba miał brata —Pewnie nim burza pomiataNa drugim krańcu świata.A może tuż u rubieżyPrzy bracie rodzonym leży,We krwi ubroczon świeżej.Może ich rzucą pospołuTu do spólnego dołu,Spólników krwawego mozołu.Zali braterskim zwyczajemSpojrzą na siebie wzajem,Spólnym idący krajem?Pod spoiną kroczący władzą,Gdzie świat się przyoblókł sadzą,Czyż sobie ręce podadzą?…Oczy–ś wyłupił im kulą,Łokcie bez dłoni się tuląPod zakrwawioną koszulą…Daj że im, groźny Panie,Wieczne odpoczywanie,A ziemia niech ze krwi powstanie!.Chodzący w ten czas jesiennyChodzący w ten czas jesiennyPo ściernisk zżółkłej pustyniMiewam niekiedy wrażenie,Iż pustka w mej duszy się czyni.Może to złuda upiorna,Co innych już nie zadziwia,Zrodzona z widm drzew nadrzecznych,Z ich powiędłego liściwia?Może to koszmar tylko,Zesian na człeka, co wszytekPełen był pychy niewczesnej,Ze mnogi już zgarnął dobytek?Nie będę się pytał o to —Wiew suche trawy potrąca;Snadź wysuszyła mi duszęTa jesień ciszę niosąca.Czy padnę jak gałąź odcięta,Czy w bujny się ogród rozplenię —Żem duszę swą wyjałowił,To miewam niekiedy wrażenie.I lękam się o jej losy,O przyszłość niespodziewaną,Gdy ręce opadną zgrzybiałe,Gdy stopy w niemocy staną.Jakiego tchu też zachwyciI jakim głosem zawoła,Skoro jej oczy rozwidniPłomienny miecz Archanioła?Czy wstydem się spali, czy dumaSzczęsne jej wnętrze rozeprze,Skoro Majestat Sądu;Oddzielać będzie, co lepsze?Kiedy Potęgi MajestatZłoży swą dłoń na jej ramię,Wytrzyma—li próbę tej wagi,Czy też się pod nią załamie?Gdy trwania wiecznego nadziejaDo głębi jej dotrze, do dna,Nie będzie—li szepnąć zmuszona:„Ja tego nie jestem godna”?Takie mnie dręczą pytania,Te nieodparte męczarnie,Ilekroć mnie ciszy potrzeba,Jesienną wonią ogarnie.I oto widząc w tym polu,Jak brat mój zagon swój orze,Chciałbym, ażeby w mą duszę,Pługi się wryły Boże.Rząd radeł jak świat ogromnych,A twardych jak brak zmiłowaniaNa niebie w godzinę, pomstyNiech wnętrze mej gleby odsłania.Niech skibę odwala za skibą,Bruzdy swym żłobi żelazem,Głębokie jak żądza, by nimiBóg chodził z człowiekiem razem.Nie będę miał wówczas wrażenia,Ze jesień ta ciszę niosącaNa nic się zdobyć nie umie,Tylko liść zwiędły roztrąca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]