[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wykrzykiwała coś po tajsku i w mieszaninie różnych, kaleczonych niemiłosiernie języków.- Lapaj! Kradła! Kradła! - zakrakała łamanym angielskim.Dzieciak, prawdopodobnie narkoman, z rozszerzonymi przez głód i przerażenie oczami gnał prosto na mnie, a ja byłem tak wściekły, że przez króciutki moment, mgnienie, pragnąłem położyć palec na spuście i posłać go do Krainy Wiecznych Łowów.Zamiast tego zrobiłem mały krok do przodu i pieprznąłem go serdecznie w pysk, kiedy mijał mnie w przelocie.Potknął się z wdziękiem nieustępującym popisom kota Dżinksa i zarył dziobem w ziemię.Natychmiast otoczył nas tłum Tajów w białych koszulkach polo, wylewnie okazujących mi wdzięczność.- Nie ma za co - burknąłem i poszedłem, zostawiając za sobą rosnące z każdą chwilą zbiegowisko.Za moimi plecami sprawiedliwość uosobiona przez rozczochraną, zdyszaną Azjatkę okładała kijem chudego narkomana, skrzecząc złowieszczo:- Kradła!* * *Kiedy wróciłem do hotelowego pokoju, na poduszce leżała piękna czerwona orchidea.Wziąłem prysznic, zszedłem do baru i zacząłem myśleć.Nadszedł czas, żeby porządnie wziąć się do roboty.Postanowiłem złożyć mojemu Chińczykowi wizytę.Telefon zadzwonił wczesnym rankiem.W słuchawce zadudnił basowy głos Wariatu.- Kant? Chcę się z panem dzisiaj spotkać b sprabie biznesobej.Może być przed południem b parku rozrybki Samutprakarn? Ulica Taiban numer 7.Będą pokazy tresury słoni.Zgodziłem się.Nie jestem specjalnym miłośnikiem słoni, ale niech tam.Wariatu się spóźniał, więc dałem sobie zrobić zdjęcie z tygrysem.Wielki kot wyglądał, jakby się do końca nie obudził.Leżał na wyliniałym dywaniku, niczym ogromna pręgowana kanapa, tylko koniec kosmatego ogona drgał nerwowo.Jego sierść była w dotyku bardziej sztywna, niż można się było spodziewać.Rozdziawił imponującą paszczę, ziewając szeroko, i ukazał światu różowe podniebienie pełne długich jak palec kłów, ale na mnie wcale nie zwracał uwagi.Schowałem zdjęcie.Będę miał przynajmniej pamiątkę z wakacji, niczym rasowy turysta.Samutprakarn okazało się kompleksem parkowym z wielkim ZOO i słynną farmą krokodyli.Spacerowałem alejkami, pośród rzesz zwiedzających i całej gromady rozanielonych dzieciaków, karmiących małpy i gapiących się na egzotyczne zwierzęta.Na małej arenie przybrane w kolorowe czapraki słonie krążyły sennie w kółko, trzymając się za ogony, albo wdrapywały na kolorowe stołki.Poganiacze ciągnęli je za uszy i ściskali grube karki bosymi piętami, chcąc skłonić zwierzęta do sprawniejszego wykonywania sztuczek.Wariatu zjawił się wreszcie zdyszany i skruszony, już z daleka przepraszając za spóźnienie.- Panie Kant, nasz bspólny przyjaciel urządza przyjęcie dla sboich partnerób biznesobych.B domu.Krill, hostessy, drinki w okrodzie, pokaz sztucznych okni - powiedział, kiedy wreszcie przestał mnie przepraszać.- Pomyślałem, że pobinien pan biedzieć.- Kiedy? Podrapał się w kark.- Byślę, że dziś.- Nie jest pan pewny? Pokręcił głową.- Przyjdą tam jacyś biali? Europejczycy albo Amerykanie, czy w razie czego będę wyglądał jak Czarny na wiecu Ku-Klux-Klanu?- Przypuszczam, że pobinni.Fong probadzi interesy z zakranicą.- Przypuszcza pan? Tego też nie udało się wam ustalić?- Nie - burknął.Westchnąłem.Na arenie poganiacze rozkładali właśnie coś w rodzaju pościeli i zapraszali widzów, żeby się położyli na posłaniach, które mnie nieprzyjemnie kojarzyły się z azjatyckim rodzajem mar.- Dobra - mruknąłem.- Może ta informacja na coś mi się przyda.Co potrafi pan powiedzieć o zabezpieczeniach w domu Fonga?Wariatu spuścił wzrok.Wydawał się zmieszany i jakby przestraszony.- On nie ma zabezpieczeń, panie Kant - odrzekł cicho po chwili milczenia.- Jak to, nie ma? Kamery, alarmy, drut kolczasty, elektryczny pastuch? Cokolwiek? Znów pokręcił głową.- Nic z tych rzeczy.To zbykły dom z okrodem, może pan sprabdzić.Spojrzałem mu w oczy.- Z pewnością tak zrobię.O której zaczyna się przyjęcie? Rozłożył bezradnie ręce.- Nie biem.Chyba o zmroku.Za moimi plecami szare kolosy ciężko przełaziły nad leżącymi pokotem ludźmi.Jak dla mnie, rozrywka mocno przereklamowana.- Dziękuję - powiedziałem do Wariatu.- Spróbuję wykorzystać pańską informację.Sekretarz Tamakorna spojrzał na mnie niepewnie.Wyglądało na to, że się waha.Wreszcie odezwał się stłumionym głosem.- Niech pan lepiej przejdzie pod słoniem, panie Kant.Trzy razy, na szczęście.Odwróciłem się i zerknąłem na sznureczek rozbawionych turystów, którzy, chichocząc i popychając się, przebiegali pod brzuchem największego słonia.Machnąłem ręką.- Nie trzeba.Mam swoją króliczą łapkę.- Mrugnąłem do niego.Rozdziawił usta ze zdumienia, a ja poszedłem sprawdzić, czy rzeczywiście Fong tak bardzo ufa swojemu szczęściu.Ufał.Oprócz kilku krążących po posiadłości ochroniarzy nie zdołałem znaleźć żadnych innych zabezpieczeń.Dziwny facet z tego Chińca.Zobaczymy, jakie urządza balangi.Jeszcze dziś wieczorem.* * *Czerwona orchidea na poduszce ma przyjaciółki.Sypią się po całej pościeli, szkarłatne i wilgotne.Chyba powinienem zaprać te cholerne prześcieradła, ale na razie nie mam do tego głowy.Siedzę na łóżku, zastanawiając się, jak do kurwy nędzy, mogło do tego dojść?„Dla niego tańczy smok”, powiedział Chińczyk, którego zabiłem.Uśmiechał się cały czas, a w oczach miał coś szalonego, nienormalnego, jakby mówił o jakimś pieprzonym bogu.Smok tańczy dla Chung Fonga.Nie dostaniesz go, białasie.To chiński król Artur, bohater legend, nieśmiertelny Superman wykarmiony na ryżu i zupkach udon.Cholerny Doktor No.Chyba świruję [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •