[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wydawało się, że uśmierzy wewnętrzny niepokój.Pośrodku ogrodu stał toradżański spichlerz ryżowy.Te piękne kształty można oglądać w całej górskiej okolicy.Tkwią zawieszone jakieś osiem metrów ponad ziemią na cylindrycznych nogach, całe bogato rzeźbione i malowane.Ukoronowanie ich urody stanowi dach: wdzięczna, wklęsła krzywizna z bambusowych płytek, wystająca z przodu i z tyłu jak admiralski kapelusz.Pod spodem widoczny jest podest, najważniejsza przestrzeń społeczna w toradżańskich wioskach.Pod spichlerzem zawsze panuje chłód.Zawsze znajdzie się tu wygodne oparcie dla pleców.Zdjąłem buty i ułożyłem się do drzemki.Nigdy nie wiadomo, co los chowa dla nas w zanadrzu, w którym momencie ślepy traf przyniesie zdarzenia, które potem przypiszemy własnym intencjom i planom.Kiedy usiadłem na podeście spichrza w sercu Indonezji, wykończony psychicznie i fizycznie, los zesłał mi kogoś, kogo nawet nie szukałem - asystenta badań terenowych.Zjawił się nie w otoczce dymu, lecz w uniformie kelnera.- Cześć, szefie!Otworzyłem niechętnie oczy, by zobaczyć niską, ciemną postać, uśmiechniętą od ucha do ucha, podrzucającą w górę tacę, by złapać ją znowu na rozczapierzone palce.Spadła z łoskotem.- Przynieść panu piwo?- Tak, poproszę.Odszedł, pogwizdując ckliwą piosneczkę i kopiąc tacę.Wrócił z piwem, które otworzył przesadnym ruchem nadgarstka, tak że kapsel wyleciał w powietrze, by chłopak mógł schwytać go zwinnie, gdy spadał.Postawił butelkę z hałasem i usadowił się obok mnie.- Da pan zapalić, szefie? Wyciągnąłem papierosa.- Skąd pan jest? Mam na imię Johannis.Rozpoczęliśmy zwyczajową litanię pytań i odpowiedzi.Pojawił się inny kelner, ziewając i drapiąc się jakby zbudzony po dziesięcioletnim śnie i siadł w spichrzu.Wkrótce dołączył do nas kucharz.- Dzisiaj nie ma szefa - objaśnili, zerkając na piwo.Niebawem graliśmy w karty - w grę przypominającą raczej domino - i piliśmy razem piwo.Wjechało jakieś dziecko na zdezelowanym rowerku, zostało zdjęte z siodełka i posadzone na kolanach.- Mój kuzyn - wyjaśnił kucharz.Przyczłapał gruby jegomość - sąsiad - by poczytać gazetę.Pracował jako kierowca pewnej zamożnej chrześcijanki, która z powodzeniem propagowała pielgrzymki do Ziemi Świętej.Mężczyzna jął snuć szczegółowe rozważania na temat życia osobistego swej pracodawczyni.- Napijmy się wina palmowego - odezwał się ktoś stojący za nami.Był to syn szefa - wyraźnie postanowił wpaść w złe towarzystwo.Niebawem stały dookoła rurki bambusa pełne spienionego napoju.Johannis uporczywie nalegał, by przelać ich zawartość do emaliowanego czajnika przed rozlaniem do szklanek.Uraczono mnie improwizowanym wykładem na temat rodzajów win.Próbowaliśmy wina z wyżyn i z nizin, z palmy o czerwonej korze, świeżego i jednodniowego.Był to wyśmienity, pieniący się trunek - może najmocniejszy ze znanych argumentów przemawiających za istnieniem dobrotliwego bóstwa: nacinasz po prostu drzewo palmowe nożem i zbierasz jego sok, zdrowy, idący do głowy napój.Cukier soku palmy fermentuje za sprawą naturalnych drożdży.Im starszy sok, tym mniej cukru i więcej alkoholu.Nie doprawiany jest absolutnie czysty, podlega bowiem procesowi filtracji na całej długości palmowego pnia.Jedyną jego wadą jest silne działanie przeczyszczające.- Smakuje?Smakowało.Nagrodzono mnie poklepywaniem i obejmowaniem.Rozmowa nabrała bardziej filozoficznego wymiaru.Telewizja indonezyjska traktuje Wielką Brytanię jako źródło tanich materiałów reporterskich, ludzie mają więc jakieś pojęcie o tym kraju.Szeroko dyskutowano o pani Thatcher i stwierdzono, że jest dobra, bo silna.W polityce indonezyjskiej siła poczytywana jest za rzecz dobrą sama w sobie, niezależnie od tego, do czego prowadzi.Ponadto panią premier uważano za piękną.Co dziwniejsze, nawet tutaj żywo interesowano się brytyjską rodziną królewską.Mający ostatnio miejsce ślub księcia Andrzeja został wysoko oceniony, choć entuzjazm przewyższył dogłębne zrozumienie wydarzenia.Powszechnie sądzono, że panem młodym był książę Karol, który poślubi! drugą żonę i musiał z tego powodu przejść na islam.Bawiliśmy się coraz lepiej.- Chodźmy obejrzeć walkę kogutów.Czy putih lubią walki kogutów?- W dawniejszych czasach - wyjaśniał Johannis - było to coś więcej niż rozrywka.Jeśli miałeś z kimś na pieńku i trzeba było rozsądzić spór, stawiano do walki koguty.Poprowadzono nas na tyły domów, a potem przez podwórze.Kucharz miał, zdaje się, trudności z chodzeniem.Pochylając się pod rozwieszonym praniem, wyszliśmy na dużą otwartą przestrzeń.Kilkudziesięciu mężczyzn i chłopców zerkało ku nam podejrzliwie.Jeden z nich podszedł i czynił wymówki Johannisowi.- Nie lubią obecności turystów.Te walki są nielegalne.Ale wyjaśniłem, że ty jesteś przyjacielem.Tak czy owak, ten facet jest policjantem.Ludzie stali w małych grupkach, rozmowy ożywiły się.Ktoś zaczął coś krzyczeć i zbierać pieniądze do słomianego kapelusza.Dwa wielkie, lśniące koguty wyskoczyły spod sarongów, strasząc pióra.U łap sterczały im groźne stalowe ostrogi.Właściciele szturchali i popychali ptaki ku sobie, by rozniecić w nich wolę walki.One wszakże sprawiały wrażenie istot usposobionych nad wyraz pokojowo, były o wiele mniej agresywne niż toradżańskie konie.Gruchały do siebie i ocierały się pieszczotliwie szyjami.Nie trzeba mieć wielkiego antropologicznego, ani nawet freudowskiego zacięcia, żeby uświadomić sobie związek pomiędzy męskością koguta a męskością jego właściciela.Toradżanie też dostrzegali tę zależność.Rozległy się śmiechy, właściciele zapłonęli wstydem, a ich twarze przybrały ciemniejszą barwę.Johannis zarzucił mi ramię na szyję i chichotał, zwiesiwszy luźno a sugestywnie mały palec.Jeden z właścicieli zdenerwował się nie na żarty i zaczął smagać czarnego ptaka.Ten nagle zaskrzeczał i wystrzelił w powietrze.Nastąpiło krótkie zwarcie, spadł deszcz piór, oba ptaki jakby chciały się wzbić w powietrze, lecz były zbyt mocno obciążone.Z piersi przeciwnika zaczęła się sączyć krew i kogut niespodziewanie padł [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •