[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wonse zamruga³, zachwia³ siê i zrobi³ krok do ty³u.By³ to najd³u¿szy krok w jego karierze.Przede wszystkim trwa³ przez resztêjego ¿ycia.Po kilku sekundach us³yszeli, jak uderzy³ o posadzkê piêæ piê­ter ni¿ej.Po nastêpnych kilku sekundach ich twarze wysunê³y siê znad nierównego brzegupod³ogi.- Kawa³ drogi — oceni³ sier¿ant Colon.- To fakt — zgodzi³ siê Nobby i siêgn¹³ za ucho po niedopa³ek.- Zabity przez jak jej tam.przez metaforê.- No, nie wiem.Moim zdaniem wygl¹da to na posadzkê.Ma pan ogieñ, sier¿ancie?- Dobrze zrobi³em, prawda? - dopytywa³ siê Marchewa.- Sam pan powiedzia³.- Tak, tak - potwierdzi³ Vimes.- Nie przejmuj siê.Dr¿¹c¹ rêk¹ podniós³ sakwê, któr¹ upuœci³ Wonse.Wysypa³ z niej stosik kamieni.Ka¿dy mia³ otwór.Po co?Jego uwagê zwróci³ metaliczny brzêk za plecami.Patrycjusz trzyma³ resztkêkrólewskiego miecza.Kiedy kapitan siê obejrza³, wy­rwa³ w³aœnie ze œcianydrug¹ po³owê klingi.Pêkniêcie by³o równe i g³adkie.- Kapitanie Vimes.- Tak, sir?- Pañski miecz, jeœli wolno.Vimes odda³ broñ.W tej chwili nic innego nie przychodzi³o mu jakoœ do g³owy.Pewnie ju¿ nied³ugo trafi do swojej w³asnej, oso­bistej jamy ze skorpionami.Lord Vetinari uwa¿nie obejrza³ nieco zardzewia³y miecz.-Jak dawno pan go ma, kapitanie? - spyta³.- Nie jest mój, sir.Nale¿y do m³odszego funkcjonariusza Mar-chewy.- M³odszego.?- To ja, sir, wasza wysokoœæ.- Marchewa zasalutowa³.Patrycjusz bardzo powoli obraca³ w rêkach klingê i wpatrywa³ siê w ni¹ jakzafascynowany.Vimes poczu³, ¿e powietrze gêstnieje, jakby historia gromadzi³asiê w tym w³aœnie punkcie, chocia¿ zupe³­nie nie mia³ pojêcia dlaczego.By³a tojedna z tych chwil, w których Spodnie Czasu rozdwajaj¹ siê i jeœli cz³owiek nieuwa¿a, mo¿e trafiæ do niew³aœciwej nogawki.***Wonse wsta³ w œwiecie cieni; lodowata dezorientacja spowija³a mu umys³.Jednakw tej chwili potrafi³ myœleæ tylko o jednym: o stoj¹cej obok wysokiej,zakapturzonej postaci.- Myœla³em, ¿e wszyscy zginêliœcie - wymamrota³.By³o tu dziw­nie cicho, akolory dooko³a zdawa³y siê sprane, przyæmione.Coœ zupe³nie siê nie zgadza³o.-Czy to ty, bracie OdŸwierny? - upewni³ siê nerwowo.Postaæ wyci¹gnê³a rêkê.METAFORYCZNIE, odpowiedzia³a.***.i Patrycjusz odda³ miecz Marchewie.- Dobra robota, m³ody cz³owieku - pochwali³.- Kapitanie, sugerujê, ¿eby da³pan swoim ludziom wolne do jutra.- Dziêkujê, sir.No dobrze, ch³opcy.S³yszeliœcie Jego Lordowsk¹ Moœæ.- Ale nie pan, kapitanie.Musimy jeszcze chwilê porozmawiaæ.- Oczywiœcie, sir - odpar³ niewinnie Vimes.Trzej jego podw³adni wyszli,rzucaj¹c swemu dowódcy spojrze­nia pe³ne wspó³czucia i ¿alu.Patrycjusz podszed³ do krawêdzi pod³ogi i popatrzy³ w dó³.- Biedny Wonse - westchn¹³.- Tak, sir.- Vimes wpatrywa³ siê w œcianê.- Wiesz, wola³bym go ¿ywego.-Sir?- Pob³¹dzi³, owszem, ale by³ bardzo u¿yteczny.Jego g³owa jesz­cze by mi siêprzyda³a.- Tak, sir.- Resztê, oczywiœcie, moglibyœmy wyrzuciæ.- Tak, sir.- To by³ ¿art, Vimes.- Tak, sir.- Ch³opak nigdy tak naprawdê nie poj¹³, o co chodzi w ukry­tych przejœciach.- Nie, sir.- Ten m³ody cz³owiek.Marchewa, mówi³eœ chyba?- Tak, sir.- Bystry ch³opak.Podoba mu siê w Stra¿y?- Tak, sir.Czuje siê jak w domu, sir.- Ocali³eœ mi ¿ycie.-Sir?- PrzejdŸmy siê.Ruszy³ przez zburzony pa³ac.Vimes pod¹¿a³ za nim.Wreszcie dotarli doPod³u¿nego Gabinetu.Panowa³ tu porz¹dek; Gabinet unikn¹³ w³aœciwie zniszczeñ,wszystko pokry³a jedynie warstwa ku­rzu.Patrycjusz usiad³ i nagle wyda³o siê,¿e siedzi tu ca³y czas.Vimes sam nie by³ pewien, czy w ogóle wychodzi³.Patrycjusz siêgn¹³ po plik dokumentów i zdmuchn¹³ z nich kurz.- To smutne - stwierdzi³.- Lupine by³ takim systematycznym cz³owiekiem.- Tak, sir.Lord Vetinari splót³ palce i spojrza³ na Vimesa ponad nimi.- Dam panu pewn¹ radê, kapitanie — powiedzia³.- Tak, sir?- Byæ mo¿e, dziêki temu ³atwiej dostrze¿e pan jakiœ sens w œwie­cie.-Sir.- Moim zdaniem ¿ycie sprawia panu tyle problemów, ponie­wa¿ wierzy pan, ¿e s¹dobrzy ludzie i Ÿli ludzie.Myli siê pan, oczy-wiœcie.Istniej¹ wy³¹cznie i niezmiennie jedynie Ÿli ludzie, ale niektó­rzystoj¹ po przeciwnych stronach.Skin¹³ szczup³¹ d³oni¹ w stronê miasta i podszed³ do okna.- Wielkie, faluj¹ce morze z³a — powiedzia³ niemal z dum¹.-Naturalnie, wpewnych miejscach p³ytsze, ale w innych g³êbsze, o wiele g³êbsze.Ale tacyludzie jak pan buduj¹ tratwy z zasad i nie-.okreœlonych dobrych zamiarów, imówi¹: to jest przeciwieñstwo, to w koñcu zwyciê¿y.Zadziwiaj¹ce!PrzyjaŸnie klepn¹³ Vimesa po ramieniu.- Tam, w dole — podj¹³ — ¿yj¹ ludzie, którzy pójd¹ za ka¿dym smokiem, bêd¹czciæ ka¿dego boga, dopuszcz¹ do ka¿dego wystêp­ku.A wszystko to ze zwyk³ejmonotonii, codziennego z³a.To nie prawdziwie wybitna, twórcza ohyda wielkichgrzeszników, ale ro­dzaj masowo produkowanego mroku duszy.Grzech, mo¿napowie­dzieæ, bez krzty oryginalnoœci.Akceptuj¹ z³o nie dlatego, ¿e mówi¹ mu„tak", ale dlatego, ¿e nie mówi¹ „nie".Przykro mi, jeœli to pana urazi —doda³, klepi¹c Vimesa po ramieniu — ale my naprawdê jeste­œmy wam potrzebni.- Tak, sir? - zapyta³ spokojnie Vimes.- Tak.Tylko my wiemy, jak wszystko mo¿e dzia³aæ.Widzi pan, kapitanie, dobrzyludzie s¹ dobrzy tylko w obalaniu z³ych ludzi.W tym jesteœcie naprawdê dobrzy,przyznajê.K³opot polega na tym, ¿e to jedyna rzecz, w jakiej jesteœcie dobrzy.Jednego dnia bij¹ dzwo­ny i pada z³y tyran, a nastêpnego wszyscy narzekaj¹, ¿eod upadku ty­rana nikt nie wywozi œmieci.Poniewa¿ Ÿli ludzie umiej¹ planowaæ.To element charakterystyki, mo¿na powiedzieæ.Ka¿dy z³y tyran ma plan, jakrz¹dziæ œwiatem.Dobrzy ludzie jakoœ sobie z tym nie radz¹.- Mo¿e.Ale myli siê pan co do reszty! — zaprotestowa³ Vimes.— Z powodu tego,¿e ludzie s¹ wystraszeni, samotni i.— Urwa³.Na­wet w jego uszach brzmia³oto ma³o przekonuj¹co.Wzruszy³ ramionami.- S¹ tylko ludŸmi - dokoñczy³.-1 postêpuj¹ jak ludzie.Sir.Lord Vetinariuœmiechn¹³ siê przyjaŸnie.- Naturalnie, naturalnie.Musi pan w to wierzyæ, kapitanie.Ina­czej by panoszala³.Inaczej wydawa³oby siê panu, ¿e stoi pan na w¹­skim moœcie nadotch³ani¹ Piekie³.Inaczej sama egzystencja sta³a­by siê mroczn¹ agoni¹ ijedyn¹ pana nadziej¹ by³aby ta, ¿e nie ist­nieje ¿ycie po œmierci.Doskonalerozumiem.- Zerkn¹³ na swoje biurko i westchn¹³.- A teraz - rzek³ - mammnóstwo pracy.Oba­wiam siê, ¿e biedny Wonse by³ dobrym s³ug¹, alenieskutecznym w³adc¹.Mo¿e pan iœæ.Aha, i niech pan przyprowadzi jutro swoichludzi.Miasto musi okazaæ swoj¹ wdziêcznoœæ.- Musi co? - nie zrozumia³ Vimes.Patrycjusz przegl¹da³ zwój pergaminu.Jego g³os wróci³ znów do roztargnionegotonu cz³owieka, który organizuje, planuje i kon­troluje.- Wdziêcznoœæ - powtórzy³.- W ka¿dym tryumfalnym zwyciê­stwie musz¹ byæbohaterowie.S¹ niezbêdni.Dopiero wtedy wszyscy s¹ przekonani, ¿e sprawazosta³a za³atwiona jak nale¿y.Spojrza³ na Vimesa ponad krawêdzi¹ zwoju.- Wszystko to jest czêœci¹ naturalnego porz¹dku rzeczy — do­da³.Po chwili dopisa³ o³Ã³wkiem kilka uwag na dokumencie i pod­niós³ g³owê.- Powiedzia³em, ¿e mo¿esz ju¿ iœæ.Vimes zatrzyma³ siê jeszcze w drzwiach.- Czy pan w to wierzy, sir? — zapyta³.— W to nieskoñczone z³o i czyst¹ciemnoœæ?- Oczywiœcie, oczywiœcie.—Patrycjusz odwróci³ kartkê.—Toje­dyny logicznywniosek.- Ale wstaje pan z ³Ã³¿ka co rano, sir?- Hmm? Tak? O co ci chodzi?- Chcia³bym tylko wiedzieæ dlaczego, sir.- Och, idŸ ju¿ sobie, Vimes.B¹dŸ mi³ym facetem [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •