[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Deszcz wzmógł się i Ben poczuł, że jego ubranie stało się wilgotne i ciężkie.Las i mgła pogęstniały i otoczyły ich jak płaszcz.Wszystko, co było dalej niż dziesięć stóp, zniknęło.Ben stale słyszał jakiś ruch w pobliżu, lecz niczego nie mógłdostrzec.Dirk spokojnie kroczył naprzód; widocznie nie zwracał na to uwagi.Wtem z ciemności wynurzyła się jakaś postać i zmusiła ich do przystanięcia.Był to troll leśny: muskularny, lecz szczupły i mały jak dziecko.Jego skóra była ziemista, brązowa, włosy –gęste i ciemne, opadające jak końska grzywa na ramiona i plecy.Ubrany był w nieokreślony szaro-brązowy strój.Wyglądał tak, jak gdyby stanowił – podobnie jak drzewa – część tego lasu, i jeśli zechciałby, mógłby w nim zniknąć równie szybko, jak się pojawił.Nie powiedział nic.Spojrzał najpierw na Bena, potem na Dirka.Zawahał się przez chwilę na widok kota.Zdawał się coś rozważać, a potem skinął na nich.Ben odetchnął.Pomyślał, że to połowa sukcesu.Szli naprzód cicho po wąskiej ścieżce, wijącej się jak wąż pomiędzy drzewami i olbrzymimi, pustymi połaciami mokradeł.Mgła toczyła się po spokojnej powierzchni wody w nieprzeniknionych, szarych kłębach.Nadal dżdżyło.Z ciemności wyłaniały się co chwila różnego kształtu zjawy – niektóre z niemal ludzkimi twarzami, inne – wyglądające raczej na stworzenia leśne.Spoglądały i mrugały oczami, a potem znikały – elfy, nimfy, kelpy,*[* znany w Szkocji duch, przyjmujący postać konia i wciągający ludzi do bagien i mokradeł] najady, chochliki i inne zaczarowane stworzenia.Ożył tu nagle świat tuzinów dziecięcych opowieści i baśni, niewyobrażalna mieszanina tego, co realne, z tym, co fantastyczne.Jak zawsze, Ben był tym zadziwiony, ale i nieco wystraszony.Nie znał drogi, którą podążali.Było tak za każdym razem, gdy przybywał do Elderew.Władca Rzek zawsze wiódł go inną trasą.Czasami musiał przemierzać wodę sięgającą po pas, czasami długo maszerować przez bagna ściągające mu przy każdym kroku buty z nóg.Jakąkolwiek drogą szedł, zawsze otaczały ją mokradła.Wiedział, że każde zboczenie z niej może kosztować go życie.Drażniło go nie tylko to, że nie mógł sam odnaleźć drogi do Elderew, ale że i droga powrotna wymagała przewodnika.Znaczyło to, że będzie tu tkwił, jak w pułapce, o ile Władca Rzek nie zechce go wypuścić.Dawniej nie wchodziło to nawet w grę.W końcu, jako król Landover, posiadał władzę daną mu mocą medalionu.Teraz jednak wszystko wyglądało inaczej.Stracił i medalion, i tożsamość.Był po prostu obcym.Władca Rzek mógł postąpić z nim tak, jak z każdym innym.Myślał o tym wszystkim, gdy wkroczyli w wielki gaj cyprysowy, zostawiając za sobą zasłonę mokrych, porośniętych mchem gałęzi, olbrzymich korzeni o dziwnych kształtach.W końcu wyrwali się z mokradeł.Ben poczuł pod stopami twardszy, pewniejszy grunt i zacząłkrótką wspinaczkę na łagodne wzniesienie.Mgła i mrok przejaśniały, cyprysy ustąpiły miejsca dębom i wiązom, nieprzyjemne wonie rozwiały się i dało się wyczuć słodkawy zapach otwar-tego, wypełnionego porannym powietrzem lasu.Barwy powróciły w mokrych od deszczu gir-landach kwiatów rozciągniętych na znaczących ścieżkę żywopłotach.Benowi nieco ulżyło.Szedł teraz znowu znajomą drogą.Przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej osiągnąć cel po-dróży.Po chwili dotarli do szczytu wzniesienia.Drzewa rozstąpiły się – byli na miejscu.Elderew, miasto zaczarowanych mieszkańców Krainy Jezior – widniało przed nim jak na dłoni.Wielki, otwarty amfiteatr, w którym lud celebrował swe święta, stal przed nimi szary i pusty po ulewie.Otaczały go olbrzymie drzewa, których dolne konary, połączone linami, tworzyły siedzenia.Arena usłana była trawą i dzikimi kwiatami.Gałęzie splatały się w górze, tworząc liściaste sklepienie, z którego okapu spadały krople deszczowej wody.Dalej, za amfiteatrem, wznosiły się ku zachmurzonemu niebu drzewa dwukrotnie większe od olbrzymich kalifornijskich sekwoi, noszące na sobie właściwe miasto – olbrzymią konstrukcję, złożoną z połączonych mostami z lian domostw i innych pomieszczeń.Można się było tam dostać sięgającymi od szczytów drzew do ziemi schodami.Ben zatrzymał się zapatrzony, ocierając krople deszczu, cieknące mu z czoła do oczu.Nagle zdał sobie sprawę, że gapi się na to wszystko, jak chłopiec ze wsi, po raz pierwszy odwiedzający duże miasto [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •