[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szewc spojrzał na afisz.— Tak, Joanna — rzekł cicho, pokazując palcem jej imię i nazwisko.Ludzie krzyczeli i klaskali w dłonie, rzucali wieńce i kwiaty na scenę, wywoływali ją, skoro odeszła, — musiała wracać znowu.Na ulicy tłum cały otoczył jej powóz, ciągnął go zamiast koni.Kanut ciągnął także i krzyczał wraz z innymi; krzyczał głośniej od nich; a kiedy zatrzymano się wreszcie przed domem wspaniałym, oświetlonym, on otworzył drzwiczki, przez które wyskoczyła, lekka, jasna, uśmiechnięta.Joasia.Dziękowała spojrzeniem i skinieniem głowy, była wzruszoną.Kanut stał tak blizko, patrzył jej prosto w oczy; i ona spojrzała na niego, uśmiechnęła się wdzięcznie — lecz go nie poznała!Jakiś pan z gwiazdą błyszczącą na piersi podał jej rękę i zniknęli razem na marmurowych schodach, wśród blasku i kwiatów.Kanut wrócił do domu, spakował tłómoczek i zebrał się do drogi.Powróci do ojczyzny, do bzów, do starej wierzby.Przeżył już całe życie.Poczciwi staruszkowie chcieli go zatrzymać, prosili, aby został, zwracali uwagę na blizką zimę; śnieg upadł już w górach.Lecz Kanut się nie lękał, — drogę znajdzie zawsze, a kij w ręku przyjaciel.I poszedł.Szedł znowu długo przez góry i skały, po ciężkich drogach; sił ubywa prędko, ale przed sobą nie widzi miasteczka ani osady ludzkiej.I nikogo.Tylko gwiazdy nań patrzą z wysokiego nieba.A spoczynku już pragnie: nogi mu odmawiają posłuszeństwa, w głowie się kręci.Nagle w dolinie pod nim błysną gwiazdy.Czy to w jeziorze niebo się przegląda? Coraz ich więcej i coraz jaśniejsze; zmieniają miejsca.To małe miasteczko!Ta pewność sił dodaje Kanutowi.Już niedaleko! Otóż i oberża; mała, uboga, ale dla niego wystarczy.Noc i dzień w niej przepędził, gdyż potrzebował wypoczynku.Był chory, a deszcz padał, drogi się popsuły, ciężko iść dalej.Lecz na trzeci dzień rano przyszedł wędrowny muzykant z katarynką i zagrał melodye, która tak żywo przypomniała mu ojczyznę, że tu dłużej wytrzymać nie mógł.I znów ruszył na północ, a szedłz Iakim pośpiechem, jak gdyby się obawiał, że zanim powróci, wszystkich mu śmierć zabierze.Nie mówił do nikogo o swojej tęsknocie i nikt nie wiedział, co się działo w jego sercu, szedł przecież obcy pomiędzy obcymi, do swoich, do swej wioski dalekiej nad morzem, tam na północy.Wieczór się zbliżał.Mróz wzmagał się zwolna, kraj był coraz równiejszy: pola, łąki, drogi.Przy gościńcu rosła wielka, stara wierzba; wyglądała tak dziwnie swojsko — jakby tamta.Kanut był znużony, więc usiadł pod drzewem; potrzebował odpocząć, — głowa mu ciążyła, oczy się zamykały.Zauważył jednak, jak troskliwie stara wierzba otuliła go swemi gałązkami, — jak najtroskliwszy ojciec!Bo też to była tamta! Wzięła go na ręce i jak małe dziecko niosła teraz do ojczyzny, do Kjöge, na znajome, piaszczyste wybrzeże, gdzie biegał dzieckiem.Tak, to była ona, ta sama wierzba.Wyszła naprzeciw niego, bo długo nie wracał i znalazła go wreszcie i przyniosła sama do małego ogródka nad rzeczką, gdzie czeka już Joasia w złocistej koronie i wita go z daleka radosnym okrzykiem.A oto znowu jakieś dwie postacie, podobniejsze do ludzi, niż przed laty.Szczególniej się zmieniły! To chłopiec z piernika i jego ukochana.Piękną stroną odwrócili się do niego, trzymają się za ręce.— Dziękujemy ci — rzekli — nauczyłeś nas mówić i otosmy zaręczeni!Idą przez ulicę razem, rękawrękę, wprost do kościoła w Kjöge.Kanut i Joasia idą tuż za nimi, trzymają się także za ręce.Widać czerwone mury, bluszczem obwieszone, drzwi otwarte szeroko, słychać organy, światła płoną na ołtarzu.Orszak przez główne wejście wchodzi do kościoła.— Państwo naprzód! — odzywa się chłopiec z piernika i ustępują miejsca Kanutowi, który z Joasią klęka przed ołtarzem.Joasia schyla wdzięcznie śliczną główkę, a z oczu jej spływają łzy, jak perły szronu.To lód, który niegdyś zamroził jej serce, a teraz stopniał pod tchnieniem wytrwałej, wiernej miłości.Te łzy zimne —W tej chwili Kanut się obudził.Siedział pod starą wierzbą, w obcym kraju, w chłodny zimowy wieczór.Z chmur zimne krople na twarz mu padały.— To sen! — szepnął ze smutkiem.— Najpiękniejsza chwila mego życia! Pozwól mi jeszcze tak marzyć, o Boże!I zamknął oczy.I znów zasnął — i marzy.Nad ranem śnieg spadł duży, wiatr miota! nim mroźny, — Kanut spał.Szeroką drogą ludzie idą do kościoła; pod starą wierzbą siedzi czeladnik wędrowny.Zmarzł, nie żyje.Pod starą wierzbą usnął, jak w dzieciństwie, ale — na wieki.ŚPIEWAK: Z POD STRZECHY.Zima.Ziemia śnieżny okryta zasłoną wygląda jak wykuta z marmurowej skały; powietrze jasne, czyste, wiatr kolący, ostry, niby miecz obosieczny; drzewa bezlistne, jak białe korale, jak migdałowe gaje w pełnym kwiecie: widok daleki, jak z wierzchołka góry.I noce piękne pod niebem, usianem gwiazd miliardami, przy blaskach północnej zorzy.Nadchodzi burza i z chmur ciemnych sypie puchy łabędzie; białe, lekkie płatki kołyszą się w powietrzu, pokrywają dachy, ulice, pola.drogi i gościńce.Biało, cicho i chłodno.Lecz nam ciepło w izbie, przy płonącym kominku; wesoło w gromadce słuchać i opowiadać o czasach minionych, minionych dawno.Posłuchajmy baśni.Na morzu, hen daleko, na szerokiem, grób olbrzymi na skale.O północy siada na nim bohaterski duch pogrzebanego w tej mogile króla.Siada i ciężko wzdycha
[ Pobierz całość w formacie PDF ]