[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sparowałem niezręczny cios, zakładając lewą rękę na prawe ramię napastnika i ściskając jego pięść pod pachą, jednocześnie pociągając mocno w górę jego łokieć.Raczej poczułem niż usłyszałem przesuwającą się kość, ale za to wyraźnie słyszałem wrzask bólu.Czarny wyrzucił lewą pięść w chwili, gdy zgiąłem prawe ramię, żeby zasłonić głowę i kark, ale wiedział już, że musi się postarać, aby cios doszedł celu.Zatoczyłem się na stolik, przy którym siedziało czterech mężczyzn.Wstali, kiedy zaczęła się bójka.Blondyn skulił się na podłodze i jęczał z twarzą wykrzywioną grymasem bólu.Gdy czarny postąpił krok do przodu, by zadać cios prawą ręką, oparłem się na stoliku, żeby nie nadwyrężać kolana, a prawą nogą kopnąłem w łydkę jego lewej nogi, bo na niej opierał się cały ciężar ciała przeciwnika.Tym razem wyraźnie usłyszałem trzask, po którym czarny runął ciężko jak ścięte drzewo i z równie wielkim hałasem.Eddie wyskoczył tymczasem zza baru z pałką w dłoni.Właśnie przymierzałem się do zadania facetom kilku pytań, gdy Eddie dźgnął mnie pałką jak bagnetem prosto w splot słoneczny.Wylądowałem wśród hamburgerów, które czterej faceci zostawili na stole.Nim zdążyłem złapać oddech, blondyn pozbierał się i podniósł czarnego.Na trzech zdrowych nogach, podtrzymując się trzema zdrowymi rękami wytoczyli się z knajpy w październikową noc.Eddie stał koło mojego lewego uda z pałką opuszczoną jak flaga do połowy masztu.– Dlaczego mnie?– Przeraziłem się jak diabli, że rozpieprzysz tych drani.Wtedy mógłbym się pożegnać z ubezpieczeniem.Udało mi się w końcu złapać oddech.– To dlaczego… nie przywaliłeś im najpierw?Eddie rzucił na mnie obrażone spojrzenie.– Powiedziałem, że jestem ubezpieczony, a nieszalony.Eddie Kiernan obiecał czwórce klientów nowe hamburgery.A ja uznałem, że jego też nie powinienem winić.Kiedy odzyskałem zdolność oddychania, wyszedłem z knajpy i ruszyłem do mojej hondy.Stała na swoim miejscu nienaruszona.Wsiadłem, pojechałem do domu i powoli wdrapałem się po schodach, dziękując Bogu, że nie muszę wylizywać się z cięższych ran.Po wejściu do domu włączyłem automatyczną sekretarkę.Bernie prosił, żebym skontaktował się z nim jutro rano przed rozpoczęciem rozprawy.Nastawiłem kompakt z nagraniem miękkiego, kojącego saksofonu sopranowego świętej pamięci Arta Portera.Wyciągnąłem się na kanapie, próbując pozbierać myśli.Na razie wiedziałem tylko tyle, że wpakowałem się w sytuację, która nie ma nic wspólnego ani z miękkością, ani z łagodnością.Tak, to wymagało namysłu.Obudziłem się nagle w ciemności, ale ból w piersiach nie pozwolił mi się podnieść.śniłem – wstyd przyznać – o Rhondzie Stralick.Nagle przypomniałem sobie jedną z jej uwag wypowiedzianych podczas mojej wizyty i ni stąd, ni zowąd skojarzyłem z tym, co mówił Bernie Wellington.Jeśli się nie myliłem, dziwaczne pytania Michaela Monettiego podczas przesłuchań kandydatów na przysięgłych miały sens.Zrozumiałem też, dlaczego faceci śledzący lawendowy dom napadli mnie u Jacka.Musiałem jednak znaleźć jeszcze jeden kawałek tej układanki – i nawet miałem już pomysł, jak to zrobić.PięćW czwartek następnego dnia bardzo ostrożnie opuszczałem dom, a to z dwóch powodów.Po pierwsze, mój splot słoneczny nadal odczuwał skutki zetknięcia z pałką Eddiego.Po drugie, jeśli blondyn i czarny również mieli znajomego w urzędzie rejestracyjnym, wówczas oni – albo ich zmiennicy – mogli ustalić mój adres domowy.Na parkingu zajrzałem pod moją hondę, żeby sprawdzić, czy ktoś przypadkiem nie dołączył do zapłonu jakichś „dodatkowych opcji wyposażenia”.Postanowiłem ominąć biuro, bo to właśnie tam chłopcy Monettiego czekali, aby przyjechać potem za mną do Jacka.Nasze muzeum sztuk pięknych przy Huntington Avenue obok doskonałych ekspozycji stałych prezentuje w tej chwili wystawę fotografii Herba Rittsa.Na obejrzenie wszystkiego nie starczyłoby całego dnia.Około jedenastej, wiedząc, że Bernie będzie w sądzie, zadzwoniłem do jego sekretarki z automatu w muzeum.Bez podawania nazwiska poprosiłem, żeby zadzwonił do mojego biura po lunchu.Wolałem nie narażać Berniego na utratę prawa wykonywania zawodu.Z muzeum pojechałem przez Charles do East Cambridge.Zaparkowałem samochód kilka przecznic od sądu i dyskretnie pokręciłem się trochę przed głównym wejściem do budynku.O wpół do piątej w tłumie wylewającym się z sądu spostrzegłem Artura Duranda.Ludzie w tym tłumie – zbyt niedbale ubrani jak na prawników – niewątpliwie byli „obywatelami wezwanymi do spełnienia swego obowiązku”.Durand szedł w towarzystwie młodej kobiety, która siedziała obok niego w ławie przysięgłych, i mówił coś, gestykulując głową i rękoma.Roześmiała się, tym razem nie zasłaniając ust jak podczas rozprawy; machnęli sobie ręką na pożegnanie i rozeszli się.Durand podrapał się po nosie palcem wskazującym lewej ręki.Odprowadziłem go wzrokiem do stacji Lechmere.Kobieta ruszyła w kierunku północnym, a ja poszedłem za nią, trzymając się w przyzwoitej odległości.Czasem człowiek ma szczęście.Za rogiem kobieta wsiadła do dużego osobowego samochodu marki Subaru.Za kierownicą siedział mężczyzna w jej wieku, a na tylnym siedzeniu zauważyłem przypasane do fotelika małe dziecko.Moje szczęście polegało zaś na tym, że tuż przede mną zahamowała taksówka, z której wysiadło dwoje starszych ludzi.Zdążyli już zapłacić kierowcy.Samochód z przysięgłą włączył się do ruchu, a ja kazałem kierowcy jechać za nim.– Daj spokój, Marjorie.Wolisz ten zestaw rodzinny, czy tamten drugi?– Przestań, Phil.Od poniedziałku muszę słuchać świadków i prawników
[ Pobierz całość w formacie PDF ]