[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bez głowy nic nie działa, może prócz rządu.Rzeczywistość pewnie nijak się miała do tych historyjek.W końcu nawet wyszkoleni smokerzy czasem wychodzili z takich starć ranni albo też tracili życie.– Jest! – rzucił nagle Dracon, zatrzymując się.– Celek?– Smok! Nawet kolor ma odpowiedni! Patrz! – Dracon podał bratu lunetę.Rzeczywiście, po plaży spacerował smok.Niewielki, łaciaty – z wierzchu czarny, a pod spodem ciemnoszary.Węszył między kamieniami, wskakiwał na skalne złomy i straszył mewy, skrzeczące na niego ze złością, albo podbiegał do granicy przyboju, by za chwilę uciec przed falą.Ponad wszelką wątpliwość bawił się.– Dracze.On jakiś mały jest – wyszeptał Alwaid, oddając z kolei lunetę Wyweronowi.– Testament nie określał wielkości.Chcesz się użerać z dużym?– Ale to jest dziecko! Patrz, on się bawi.Wybij sobie z głowy, że zabiję dziecko! – Wyweron poparł Alwaida.Dracon stracił sporo pewności siebie.Metoda, jaką obrał, czyli „wyznacz cel i podążaj naprzód, nie myśląc za wiele”, przestała działać nawet na niego.– Te twoje zabawki na rozum ci musiały paść – wymamrotał, osłaniając oczy dłonią i patrząc znów w kierunku smoka.A wtedy ujrzał coś, co podniosło mu włosy na głowie i sprawiło, że jęknął głośno.– Na Boski Młot! – Wyweron zobaczył to samo przez lunetę: jasną czuprynę ich najmłodszego brata, nadchodzącego beztrosko brzegiem morza z przeciwnej strony, prosto na dokazującego smoka.Najwidoczniej Cellofan znów bujał w obłokach i nie widział niebezpieczeństwa.Dracon porwał muszkiet i już biegł na ratunek, nie zastanawiając się, co właściwie robi.Alwaid, pobladły ze strachu, ruszył za nim ze swoim arkebuzem.Chcieliśmy smoków, no to mamy.Celofan, ty idioto, pomyślał Wyweron, puszczając się biegiem za nimi, uzbrojony zaledwie w tasak.***Rozmarzony Cellofan (ach, te rozbłyski słońca na falach) zauważył smoka dopiero wtedy, kiedy za późno było na odwrót czy ucieczkę.Co prawda mógłby jeszcze szukać schronienia w falach – smoki nie przepadały za wodnym żywiołem – gdyby nie to, że od morza odgradzała go właśnie owa groźna bestia.Właściwie smok nie wyglądał zbyt niebezpiecznie.Siedział na kamieniu i przyglądał się młodzieńcowi z ciekawością, przekrzywiając śmiesznie łeb i ruszając jednym uchem.Trochę przypominał Cellofanowi zabawkę, otrzymaną dawno temu w prezencie urodzinowym.– Pozdrowienie dla ciebie.Suche miejsce do spania i dobre łowy – odezwał się Cellofan uprzejmie w języku lengore.Nie należało zapominać o dobrych manierach.Smok oblizał sobie nos, co było oznaką lekkiego zakłopotania.– Pozdrowienie – odpowiedział po chwili.Szło dobrze.Ojciec Cellofana mawiał, że jak nie wiesz, co zrobić ze smokiem, to go zagadaj.Nowo poznanych znajomych nie wypada zjadać.– Co to jest? – zapytał smok ciekawie, patrząc wprost na instrument, który młodzian targał ze sobą wszędzie, przewieszony przez ramię na taśmie.– To jest lutnia, na tym się robi muzykę – oświecił rozmówcę muzyk, a następnie po prostu usiadł na pobliskim kamieniu, sprawdził, czy struny się nie poluzowały, i zaczął grać.***– Co on wyprawia? – wykrztusił zaskoczony Wyweron.Nie dalej jak zeszłej nocy śnił mu się niebieski pluszowy smoczek, który chodził za nim krok w krok, patrzył mu z wyrzutem w oczy i powtarzał: „Dlaczego ty mnie nie kochasz?”.Teraz, kiedy we trzech siedzieli ukryci za głazami, gapiąc się z niedowierzaniem na występ Cellofana, przez moment był skłonny uznać to za następny głupi sen.Pierwszy otrząsnął się najstarszy z myśliwych.Skoro jego braciszkowi tymczasowo nie zagrażało zjedzenie, postanowił wrócić do pierwotnego planu.– Dobra! – szepnął Dracon, z determinacją sięgając po broń.– Póki ten rzępoła zabawia nasz spadek, wykorzystajmy okazję.Zanim jednak zdążył dobrze wycelować, Alwaid szarpnął go za rękaw.– Poczekaj, jest drugi!Draconowi zrzedła mina.Rzeczywiście, zza krawędzi klifu kolejny smok wystawiał zaciekawiony łeb, i nie minęła chwila, a zgrabnie sfrunął na dół, zajmując miejsce obok poprzedniego.Ten był większy i jaśniejszy – siwy jak dym, z białymi łapami.Cellofan tylko kiwnął głową przybyszowi i dalej śpiewał piosenkę o stokrotkach.Po pięciu minutach publiczność wzbogaciła się o smoka ryżego jak wiewiórka, za to wielkiego jak koń, a zaraz potem zjawił się biały jak mleko – tylko z nosem nakrapianym, jakby kichnął w atrament.– Rozumiem, że Kamienny Pan postanowił nam zrobić niespodziankę i zaprezentował całą smoczą ofertę z tego regionu, ale mnie starczyłby tylko jeden smok – wycedził Dracon przez zęby z wściekłością.– JEDEN, do kurwy nędzy! Niech to szlag.Nie musiał niczego wyjaśniać braciom, sami rozumieli, że polowanie skończyło się, zanim się na dobre zaczęło.Gdyby teraz próbowali zranić któregoś ze smoków, nawet tego najmniejszego, reszta rzuciłaby się na nich całym stadem, i nie zostałyby z nich przysłowiowe „różki i nóżki”.– Ehm.Czy one nas nie czują? Nie słyszą? – zastanowił się Alwaid.– Wiatr wieje od morza, a fale hałasują.Może nas nie zauważyły, a może po prostu lekceważą.Zdaje się, że tu nikt do nich nigdy nie strzelał – odpowiedział Wyweron.– To co teraz robimy?– Czekamy – odparł Dracon ponuro.Usiadł, opierając się plecami o kamień, i demonstracyjnie splótł ramiona na piersiach.***Koncert trwał dobre dwie godziny.Cellofan muzykował niezmordowanie.Rzadko, właściwie nigdy nie trafiała mu się tak zaangażowana publiczność, traktująca sztukę z należytym szacunkiem (choć była to raczej sztuka przez dość małe „s”).Nic więc dziwnego, że czuł się jak w siódmym niebie.Smoki, a ich liczba wzrosła ostatecznie do ośmiu, po każdej melodii czy piosence wydawały entuzjastyczne pomruki i piski, prosząc o następną.Występ skończył się dopiero wtedy, gdy śpiewak ochrypł i zaczął zbyt często kichać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]