[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ledwo poczułem ciąg, kiedy zeszliśmy z orbity.Stałem w kącie na mostku, udzielając wywiadu dla mediów, gdy wachtowi zajmowali się swoimi obowiązkami.Lot na Wenus! To był dobry temat, interesujący i chwytający za serce: Van Humphries wyrusza po szczątki brata na piekielną planetę.Wieczorem obejrzałem program i stwierdziłem, że więcej czasu antenowego poświęcono symulacji obrazów powierzchni Wenus niż mnie.Ojciec stale niepokoił się z powodu Fuchsa, bombardując mnie pełnymi napięcia komunikatami.Gdzie on się podziewa? Do czego zmierza? To sprawiało, że ja też się przejmowałem.Ale mniejsza z tym.Ruszyliśmy w drogę do Wenus.To było najważniejsze.SenWiedziałem, że śnię, ale nie wiedzieć czemu, nie miało to znaczenia.Znów byłem dzieckiem, brzdącem uczącym się chodzić.Przede mną stał ktoś dorosły, wyciągając ręce i przywołując mnie.– Chodź, Van.Przecież potrafisz.Chodź do mnie.We śnie nie widziałem jego twarzy.Głos brzmiał miło, przyjaźnie, lecz twarz pozostawała ukryta.– Chodź, Van.Zrób kroczek.Śmiało.Było to niesamowicie trudne.Łatwiej było wisieć na meblu, na którym zaciskały się moje małe, pulchne palce.Albo klapnąć na tyłek i raczkować na czworakach.Ale głos przyzywał, zachęcał i prosił, więc wreszcie ruszyłem z miejsca.Zrobiłem ostrożny krok, potem drugi.– Grzeczny chłopiec! Jesteś grzecznym chłopcem, Van.Zobaczyłem jego twarz.To był mój brat Aleks.Sam jeszcze był dzieckiem, dziewięć czy dziesięć lat starszym, ale pomagał mi, dodawał otuchy.Chciałem do niego dotrzeć.Krok po kroku, chwiejnym, wytężonym, próbowałem dotrzeć do jego bezpiecznych ramion.Nogi mi się rozjechały i klapnąłem na podłogę.– Jesteś beznadziejny, Cherlaku.Absolutnie beznadziejny.– Nagle piętrzył się nade mną pełen pogardy ojciec.– Starożytni Grecy zostawiliby cię na szczycie góry wilkom i krukom na pożarcie.Aleksa już nie było.Zginął, pamiętałem.Siedziałem na podłodze i beczałem jak dziecko.TranzytPrzed opuszczeniem Ziemi parę razy spotkałem się oczywiście z załogą.Z załogą mojego statku Hesperos.Truax miał własną załogę – równy tuzin szpakowatych, doświadczonych mężczyzn i kobiet – ale praktycznie nie miałem z nimi do czynienia.Kapitan Duchamp zajmowała się tą częścią misji.Ja troszczyłem się o swoich ludzi, o załogę Hesperos.Poza Duchamp i Rodriguezem było ich tylko czworo: troje techników i lekarz.Łącznością i monitorowaniem sensorów zajmowały się dwie kobiety mniej więcej w moim wieku, raczej nijakie specjalistki mówiące żargonem i trzymające się razem.Technik od systemów podtrzymywania życia wyróżniał się tym, że był pulchny i raczej skwaszony – typ, który zawsze sprawia wrażenie, że najmniejszy problem techniczny jest końcem świata.Ale musieli być dobrzy.Zostali zatwierdzeni przez Rodrigueza i Duchamp.Naturalnie, wszystkimi naszymi systemami kierował komputer; technicy byli potrzebni głównie do napraw i konserwacji.Przez jakiś czas nosiłem się z zamiarem zabrania robotów, ale Rodriguez przekonał mnie, że ludzie są bardziej wszechstronni i zręczniejsi.I tańsi.Jedynym członkiem załogi, z którymi miałem do czynienia niemal codziennie, był lekarz, doktor Waller.On miał na oku moją anemię i sprawdzał, czy zdrowie mi dopisuje.Był starszy, mniej więcej w wieku Duchamp, ale twierdził, że nigdy nie poddawał się kuracji odmładzającej.Moim zdaniem wyglądał podejrzanie młodo: jedyną oznaką jego wieku były rzedniejące włosy, które wiązał w krótki kucyk.Był czarny – pochodził z Jamajki – a ja z jakiegoś powodu zwykle miałem kłopoty z oceną wieku czarnoskórych.Zawsze wyglądał poważnie, nawet posępnie, i stale miał przekrwione oczy.– Niewiele będzie pan miał tu do roboty, prawda? – zapytałem kiedyś, gdy badał mnie skanerem diagnostycznym.Nie odrywając zaczerwienionych oczu od odczytów, odparł:– Całe szczęście, panie Humphries.Choć twarz miał ponurą, stale nucił pod nosem: ledwo słyszalne, fałszywe brzęczenie w tle.Głos też miał śpiewny.Gdy zamykałem oczy, bez trudu mogłem sobie wyobrazić, jak uśmiecha się radośnie.– Może pan założyć koszulę – powiedział, gdy jarzmo skanera podniosło się i wsunęło w niszę w grodzi izby chorych.– Będę żyć, doktorze? – zażartowałem.Lekko skinął głową i powiedział:– Poziom trójglicerydu wzrasta.Za dużo słodyczy.Czy mam założyć blokadę na automaty?Zaśmiałem się.– Jestem właścicielem tego statku, pamięta pan? Mógłbym usunąć każdą blokadę, którą wprowadziłby pan do komputera w kambuzie.– W takim razie pozostaje mi odwołać się do pańskiego zdrowego rozsądku.Musi pan więcej ćwiczyć i ograniczyć spożywanie tłustych potraw.Pokiwałem głową.– Racja.Gdy zapiąłem rzepy koszuli, zapytałem:– Jeśli wszyscy będą zdrowi i nie wydarzy się jakiś wypadek, czym wypełni pan czas?Jego posępna twarz odrobinę pojaśniała.– Robię doktorat.Przyjąłem tę posadę, żeby mieć czas na napisanie dysertacji.Bez rozpraszania uwagi! Bez przerw.Bez pretekstów, żeby odłożyć robotę na później.– Jaki jest temat pańskiej pracy?– Podstawowe podobieństwa między organizmami Marsa, księżyców Jowisza i Ziemi.– Może na Wenus znajdziemy jakieś organizmy, które poszerzą zakres pańskich zainteresowań.Doktor Waller naprawdę się uśmiechnął, pokazując garnitur białych zębów.– Nie sądzę, panie Humphries.Wybrałem tę misję głównie dlatego, że nie spodziewam się, by jakieś odkrycia skomplikowały mi pracę.W czasie pierwszego tygodnia lotu spotkałem Margueritę Duchamp tylko dwa razy.Pierwszy raz miał miejsce niedługo po opuszczeniu orbity Ziemi.Kiedy bezpiecznie przeszliśmy przez okno i weszliśmy na trajektorię do Wenus, kapitan Duchamp zostawiła Rodrigueza na mostku i poprosiła, żebym poszedł z nią do kapitańskiej kabiny, jak powiedziała.Było to pomieszczenie tuż przy mostku, parę kroków od mojej kwatery.– Chcę, żeby poznał pan biologa wyprawy – rzuciła przez ramię, rozsuwając drzwi.– Pani córkę – sprecyzowałem.W klitce z ledwością mieściła się koja i rozkładany stolik.Córka Duchamp stała przy koi, wyciągając ubrania z torby podróżnej.Nie odwróciła się, gdy usłyszała szmer otwieranych drzwi.– Marguerito, chcę ci przedstawić właściciela statku.Odwróciła się z lekko zdziwioną miną.Ja chyba też wyglądałem na zaskoczonego.Prawdę mówiąc, osłupiałem.Marguerita była wierną kopią matki.Młodsza, oczywiście, nie tak napięta i onieśmielająca, jednakże podobna do tego stopnia, że musiała być klonem.Ten sam wzrost, ta sama szczupła figura.Te same rzeźbione kości policzkowe i silnie zarysowana szczęka.Te same oczy, czarne jak smoła, i krucze włosy.Ale istniały różnice.Matka była wymagająca i dominująca, natomiast córka wydawała się zakłopotana, jakby brakowało jej pewności siebie.Matka nosiła koński ogon, włosy córki spływały swobodnie na ramiona i były znacznie dłuższe.Duchamp dokonała prezentacji.– Panie Van Humphries, moja córka, Marguerita.– Syn Martina – mruknęła, robiąc krok w moją stronę.Kątem oka zobaczyłem, że matka jakby się nastroszyła.Wyciągnąłem rękę.– Miło panią poznać, panno Duchamp.Musnęła moją dłoń.Palce miała ciepłe, pulsujące
[ Pobierz całość w formacie PDF ]