[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tymczasem obecnie miała obok siebie jedynie dwóch mężczyzn i dwoje małych, cichych i wiecznie przestraszonych dzieci.Nie rozumiejąc tego, co dzieje się wokół, maleństwa te przesiadywały ciągle nieruchomo na podwórku.Większe z nich, niczym mały staruszek, trzymało mniejsze za rękę.I jedno, i drugie było wychudzone i żółte, a najlżejszy hałas sprawiał, że kuliły się z przerażenia.Natomiast ich ojciec, który dawniej był tak pełnym radości człowiekiem, teraz przeważnie milczał i rzadko odzywał się choćby słowem.Bo prawda była taka, że ten najstarszy syn Ling Tana całkiem nie pasował do obecnych czasów.Był typem mężczyzny, który miałby się doskonale, gdyby prowadzili swoje dawne, dobre życie, i z czasem zmieniłby się w spokojnego i łagodnego staruszka, szanowanego w wiosce za życiową mądrość.Miałby też liczną gromadę dzieci kochających go bardzo za jego niezwykłą dobroć.Obecnie jednak, gdy wszystko toczyło się tak źle, nie miał po prostu pojęcia, co robić.Popadł w rodzaj jakiegoś osłupienia, które czasami zdawało się być wręcz bezrozumem.Nie istniała żadna nadzieja na to, że pojawi się kobieta, która zajmie miejsce Orchidei.On tymczasem niekiedy pragnął znaleźć nową żonę, a niekiedy znów cieszył się, że nie ma na to szansy.Bał się bowiem, że kolejne dzieci oznaczać będą kolejne kłopoty.I żył, otępiały niczym bawół, i robił, co mu kazano, mozoląc się na roli.Ling Tan przyglądał mu się często.Oto człowiek, myślał przy tym w duchu, którego życie zrujnowała wojna.I ogarniała go wściekłość, istna furia – na wszystkich, którzy tę wojnę czynią.Tak, tak, Ling Tan, orząc ziemię, wściekał się w głębi duszy.Wściekał się, gdy patrzył na te na wpół zrujnowane domy w wiosce, a także na swój własny, którego nie odważył się doprowadzić do dawnego stanu z obawy, że przywabi włóczących się nieprzyjacielskich żołnierzy.Zdawał też sobie sprawę, że we wszystkich wioskach w całej ich dolinie, jak również w tych, co leżą po drugiej strome miasta, dzieje się to samo.Dostrzegał, że żyzna niegdyś ziemia, którą wieki pokoju uczyniły bogatym spichlerzem żywności, leży teraz wypalona i jałowa.Niewielkie wojny, toczone wewnątrz własnego narodu, nie zdołały jej zniszczyć.Dawniej szkodziły jej tylko zbyt wysokie podatki, zmuszające ją do tego, by rodziła więcej plonów.Ale wtedy, nawożąc tę ziemię obficiej, można ją było obronić.Przez całą wiosnę, gdy Ling Sao miotała się rozdrażniona po domu, Ling Tan pieklił się w duchu na ludzi czyniących wojnę.Na wszystkich takich ludzi na całym świecie – słyszał bowiem, że żyją oni także i w obcych krajach.Myślał też nieraz o cudzoziemcach mieszkających po drugiej stronie ziemskiej kuli i zastanawiał się, czy i oni doznają podobnych jak on cierpień.My, ludzie pokoju i rozsądku, myślał sobie, wszyscy ludzie pokoju i rozsądku – i ci żyjący na wierzchu ziemi, i ci, co po drugiej jej stronie chodzą głową w dół – powinniśmy się zjednoczyć i ograniczyć swobodę tym, co kochają się w wojnach.Tak, tak, widząc dziecko, które ma na kogoś takiego zadatki i nie daje się wychować na człowieka pokoju, powinniśmy je trzymać pod kluczem.Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym większą zyskiwał pewność, że wojnę czynią tylko ludzie pewnego pokroju.Gdyby ich jakoś wyeliminować – mówił sobie – na świecie zapanowałby pokój.Tak w owe dni wyglądały jego myśli.Cóż jednak mógł zrobić sam jeden – on, człowiek pracujący na swojej ziemi? Chyba nic.Mimo to powtarzał sobie uparcie: „Czyżby na świecie nie żyli inni mnie podobni ludzie?".Była to wiosna pozbawiona radości.Święto mijało za świętem, a Ling Sao nie urządzała żadnych uczt.Inni ludzie również tego nie czynili, bo jakże naród ma się radować, gdy jest pod władzą wroga? W domu było tak cicho, że Ling Sao ogarnął ogromny niepokój, który sprawił, że zaczęła swędzieć ją skóra.Coraz częściej wieczorami drapała się po całym ciele.Ling Tan, który zauważył to w końcu, zapytał ją pewnej nocy w trzecim miesiącu tego smutnego roku:– Dlaczego siedzisz, drapiąc się i pocierając nos? I dlaczego robisz to tak gwałtowne?A ona odpowiedziała na to słowami, które buchnęły z niej jak para z dzbana po podniesieniu pokrywki:– Nasz dom przypomina grób, a ja jestem pewna, że nie powinniśmy byli pozwolić z niego odejść naszemu drugiemu synowi i jego żonie! Nasz najstarszy syn jest przecież taki bezradny! Co się zatem stanie z tą dwójką jego biednych dzieci, gdy ty i ja się zestarzejemy?Ling Tan słuchał tego zdziwiony.Przeżyłem z tą kobietą tyle lat, myślał, a nigdy nie wiem, z czym ona jeszcze wyskoczy.– Czy poprosiłabyś naszego drugiego syna i Nefryt, żeby tu wrócili? – zapytał w końcu z powagą.– Czy mamy zażądać, by przywieźli naszego wnuka tutaj? By wywieźli go z wolnego kraju i przybyli z nim do takiego, który jest w rękach wroga?– Póki my żyjemy na tej ziemi – odrzekła stanowczo – ten kraj nie należy do wroga.Więc mylisz się, staruszku, mówiąc, że jest w jego rękach.I ja ci powiadam, że stracilibyśmy ten kraj jedynie w wypadku, gdybyśmy go porzucili.Ale o tym nie ma przecież mowy.Nie porzucimy naszego kraju.I nasi synowie także nie powinni tego robić.No bo w przeciwnym razie jak utrzymają kraj w swoich rękach, kiedy my umrzemy?To, co mówiła, miało sens, a Ling Tan był człowiekiem zbyt sprawiedliwym, by odmówić oczywistego sensu nawet słowom kobiety.– Mów dalej, staruszko, chcę usłyszeć więcej.A potem, by zachować spokój, zapalił fajkę, choć w tych czasach tytoń był rzeczą naprawdę cenną.– Chcę powiedzieć – mówiła dalej Ling Sao – że nasz syn powinien tutaj wrócić i żyć tak jak dawniej.Bo nie wolno nam ulegać wrogowi.A ulegamy mu, pozwalając naszym synom odejść.Jeżeli wszyscy młodzi mężczyźni uciekną, a na miejscu zostaną tylko starzy, nasi wrogowie pomyślą, że się ich boimy.W słowach kobiety była prawda.Ling Tan palił więc fajkę przez chwilę, a po namyśle powiedział:– Ale perspektywy są bardzo złe.Przyznaję, że teraz kobiety żyją bezpieczniej niż przed nowym rokiem, bo kurtyzan jest pod dostatkiem, a poza tym najgorsi żołdacy poszli sobie stąd dalej.Jednak zagraża nam inne zło.– Jakie? – zapytała Ling Sao.Nie powtarzała już teraz co prawda, że nie boi się żadnego mężczyzny i że do końca życia żadnego się nie przestraszy.Jednak jakież zło może być gorsze od mężczyzn?– Krążą plotki, że nam, rolnikom, zostaną narzucone twarde prawa – odrzekł Ling Tan.– A czyż możemy odmówić wrogom posłuszeństwa, skoro nie mamy broni?– Jeżeli czekają nas takie straszne rzeczy – powiedziała Ling Sao – to nasi synowie powinni być tutaj i pomóc nam je znosić.Kiedy będziesz odpisywał na list naszemu drugiemu synowi, przekaż mu, że ja, jego matka, tak właśnie twierdzę.– Ha! – odrzekł na to Ling Tan.Ale potem milczał i do późnej nocy myślał o tym, co żona nakładła mu do głowy.Jej słowa były ziarnem, które zasiała w ten pełen uporu i na wpół dziecięcy sposób tak charakterystyczny dla kobiet.Ale były też prawdą, na którą natrafiła niejako przypadkiem, z powodu prostego życzenia, by zobaczyć wnuka.Jednak męski umysł Ling Tana potrafił to ziarno podjąć i zapłodnić je własną myślą, a potem sprawić, by wydało owoce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]