[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chybił.Litwin rzucił powtórnie.Piłka wpadła do kosza.Na sali rozległy się oklaski.Westchnąłem głęboko.Nie mogę się męczyć.I nie jest ważne, jak biegam.Nie jestem przecież na scenie Teatru Wielkiego.Uśmiechnąłem się.Przebiegłem pół boiska i odwróciłem się do Toli, który rzucił mi piłkę spod naszego kosza.Wyciągnąłem ręce, zapominając im dać poprawkę na to, że piłka jest śliska od mokrych spoconych dłoni.Nie uwzględniłem tego.Piłka wyślizgnęła mi się z rąk i potoczyła po boisku.Jakież gwizdy wybuchły na trybunach! Jakiż śmiech!.Śmiał się stadion.Śmiał się cały drugi program telewizji.Śmiały się miliony ludzi, a ja nie umarłem ze wstydu.Wiedziałem, że następnym razem uwzględnię śliskość piłki i że już nie wypadnie mi ona z rąk.Żeby tylko Andriej Zacharowicz się nie przestraszył.Odnalazłem go wzrokiem i kiwnąłem mu głowa.Trener był blady.Nie patrzył na mnie.Zastanawiał się, co robić.- Daj! - krzyknąłem do Toli, który przejął piłkę.Przez, ułamek sekundy Tola wahał się.Mógłby spróbować sam, ale to był dobry chłopak.Grał ze mną i dopóki byliśmy razem na boisku, uważał mnie za nie gorszego od siebie.Zdecydował się i delikatnie, łagodnie, wysokim łukiem podał piłkę w moim kierunku.Ciężko podskoczyłem i rzuciłem piłkę do odległego kosza, a mój mózg pracował przy tym precyzyjnie jak zegarek.Piłka wzleciała ponad tarczę i niczym na zwolnionym filmie ostrożnie opadła w sam środek kosza, nie potrącając nawet metalowego pierścienia, i stuknęła o ziemię.Na sali zapadła cisza.Ta cisza była o wiele głośniejsza niż rozlegający się jeszcze przed chwilą ryk.Od tej ciszy mogły popękać błony bębenkowe w uszach.A ja pobiegłem z powrotem, żeby pomóc naszym, kiedy Litwini znów zaatakują.Mojego drugiego kosza, strzelonego z linii bocznej, trybuny skwitowały ostrożnymi oklaskami.Szalały tylko nasze dziewczęta.Po trzecim koszu trybuny przyłączyły się do nich i zaczęły skandować: „Gera! Gera!”, jakby to było czarodziejskie zaklęcie.Wtedy nasza drużyna zagrała zupełnie inaczej.Wszystko się zmieniło.Na boisko ponownie wszedł Iwanów i wrzucił taką piękną piłkę, że nawet trener Litwinów dwa razy klasnął w dłonie.Zaraz jednak wziął czas dla swojej drużyny.Podeszliśmy do Andrieja Zacharowicza.- Dobrze jest! - powiedział.- Zostało cztery punkty.Dwa kosze z gry.A ty, Kolenkin, nie biegaj za dużo.Zmęczysz się.W razie czego daj mi znak, a zaraz cię zmienię.- Jakoś to będzie - powiedziałem.Iwanów położył mi na ramieniu swoją ciężką rękę.Wiedzieliśmy już, że wygramy.Mój dalszy udział w grze był nader skromny.Coś ze trzy razy haniebnie straciłem piłkę, ale jakoś nikt nie zwrócił na to uwagi.Potem strzelałem karne i obie piłki wrzuciłem do kosza.A na jakieś pięć minut przed końcem spotkania, przy stanie 87 - 76 na naszą korzyść, Andriej Zacharowicz zastąpił mnie Siergiejewem.- Posiedź - powiedział.- Chyba już damy sobie radę.Doktor zabrania ci dużo biegać.Powiada, że to szkodzi na serce.- Nic strasznego - odparłem.- Siedź!Usiadłem na ławce i poczułem, że jestem kompletnie wypompowany.Nawet kiedy rozległ się gwizdek i nasi zebrali się dokoła, żeby mnie podrzucić, nie miałem siły podnieść się i uciec.Zanieśli mnie do szatni, a za mną nieśli trenera.Zresztą nic szczególnego nie zaszło.Nasza drużyna nie zdobyła mistrzostwa Związku Radzieckiego, pucharu lub jakiejś nagrody międzynarodowej.Została tylko w pierwszej lidze i żałoba, która miała nas dziś okryć, przypadła w udziale innym.- Dobry jesteś! - powiedział Iwanów, opuszczając mnie ostrożnie na ziemię.Z sali dobiegał jeszcze gwar i niezgrany chór głosów:- Gera! Gera!- Dziękuję - powiedział Andrzej Zacharowicz.- Dziękuję, że przyszedłeś.Nie liczyłem na to.- Nie liczył pan, ale do protokołu wpisał - powiedział Siergiejew.- Co ty tam wiesz! - odparł Andriej Zacharowicz.Wala podeszła do mnie, schyliła się i mocno pocałowała powyżej skroni, w zaczątki łysiny.- Oj, Geroczka! - powiedziała.Twarz miała zalaną łzami.A później wyprowadzili mnie z szatni jakimś tylnym wyjściem, bo przy autobusie czekał tłum kibiców.Andriej Zacharowicz umówił się ze mną, że jutro o siedemnastej trzydzieści przyjdę na bankiet.Koniecznie! Teraz można.Tamara wzięła ode mnie telefon i powiedziała:- Ona zadzwoni wieczorem.Może?Wiedziałem, że przyjdę na bankiet, że będę czekał na telefon tej długonogiej dziewczyny, z którą chyba nie odważę się pokazać na ulicy.Że jeszcze nieraz przyjadę do nich do bazy, chociaż nigdy już więcej nie wyjdę na boisko.Tak właśnie powiedziałem doktorowi, kiedy szliśmy razem bulwarem.Mieliśmy prawie po drodze.- Jest pan tego pewien? - zapytał doktor.- Absolutnie.Dziś po prostu był szczególny dzień.Taki dzień zdarza się tylko raz.- Gwiezdna godzina?- Może pan to i tak nazwać.- Teraz będą pana poznawać na ulicy.- Wątpię.W garniturze wyglądam znacznie dostojniej.Tyle że w pracy będzie trochę zamieszania.- Wyobrażam sobie - powiedział doktor i roześmiał się kaszlącym śmiechem.- A jednak nie może pan być pewny, że już nigdy boisko pana nie pociągnie.To przecież jest jak narkotyk.Znam to.- Pan?- Zawsze marzyłem o tym, żeby zostać sportowcem, ale nie miałem warunków fizycznych.I nawet z rozpaczy chciałem wyjechać na biegun północny.Dlaczego więc pan jest tak pewny swego?- Dlatego, że koszykówce grozi śmierć.Dlatego, że za parę lat każdy uczeń piątej klasy będzie umiał to samo, co dziś ja umiem.I opowiedziałem mu o doświadczeniu Kurłowa.Doktor długo milczał.Potem powiedział:- Właściwie całą drużynę należałoby zdyskwalifikować.- Dlaczego?- To, co się panu przytrafiło, do złudzenia przypomina doping.- Nie zgadzam się z panem.To przecież jest moja nieodłączna cecha, której nigdy nie utracę.Przecież mógłbym grać w okularach, gdybym miał słaby wzrok?Doktor wzruszył ramionami:- Może ma pan rację, ale koszykówka nie umrze, tylko się przystosuje.Zobaczy pan.Wszak i pana możliwości mają jakieś granice.- Naturalnie - odparłem.- Byłoby mi przykro, gdyby koszykówka umarła.Rozstaliśmy się przy Moście Eorodińskim.Na pożegnanie doktor zapytał:- Do jutra?- Do jutra - odparłem.- A propos, serdecznie radzę panu brać co rano zimny prysznic.Wcale nie żartuję.- Postaram się.- Nie „postaram się”, tylko „będę brał”! Kto wie? Zrzuci pan brzuszek, nabierze pan trochę kondycji i może wtedy znajdzie się dla pana miejsce w nowej koszykówce.Poszedłem dalej, do domu, pieszo.Nie spieszyło mi się, a poza tym doktor przepisał mi długie spacery.Parowóz dla caraNiewielki statek kosmiczny spadł na podwórko domu numer 16 przy ulicy Puszkina.Padał deszcz ze śniegiem, jesień kończyła swoje panowanie i z wolna ustępowała miejsca zimie.Statek spadł bez najmniejszego hałasu, tak że Korneliusz Udałow, który właśnie szedł do pracy, z początku nawet nie zorientował się, jacy to goście zaszczycili jego rodzinny dom.Statek uszkodził węgieł szopy, osunął się w kałużę, wznosząc całe tumany drobnych kropelek błota, i znieruchomiał.Udałow cofnął się od bramy, obszedł statek dokoła, osłaniając się od deszczu kolorową parasolką plażową typu umbrelka, którą pożyczył od żony, zapukał w kadłub statku w nadziei, że uzyska jakiś sygnał, a gdy to nie nastąpiło, poszedł budzić sąsiada, Aleksandra Grubina.- Sasza - powiedział stukając palcem w lufcik okna na parterze - Sasza, wstawaj, na nasze podwórko spadł statek kosmiczny.- Jeszcze za wcześnie - rozległ się rozespany głos Grubina.- Nie ma ósmej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]