[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z dziwacznej jejmości wyłoniło się zdecydowane babsko.Namawiała dziewczynę do gorsetu i spódnicy z tak plugawą, niekrępującą się szczerością, że mnie to upokarzało.Czyż tu liczono się ze mną nie więcej niż z drewnianym manekinem? Dziewczyna ucięła:— Nie chcę!Nie było to ordynarne odfuknięcie złego dziecka; miało w sobie jakiś ton rozpaczy.Najwyraźniej ja, nieproszony gość, zakłóciłem równowagę ich ustalonych zwyczajów domowych.Stara robiła drutami z, obłędną akuratnością, utkwiwszy oczy w robótce.— O, ty jesteś nieodrodną córką, swego ojca! I to mówi o wstąpieniu do zakonu! Dać się tak oglądać chłopu!.— Przestań.— Bezwstydne stworzenie!— Stara czarownico — wyrzekła dziewczyna dosadnie, nie zmieniając swej zadumanej pozy ze wspartym na dłoni podbródkiem i oczyma wpatrzonymi daleko poza ogród.Było to, jakby kocioł przyganiał garnkowi.Stara zerwała się z bujaka, grzmotnęła robótką o ziemię i trzęsąc krągłymi członkami, co doskonale dało się widzieć poprzez oblepiające je odzienie, toczyła się ku dziewczynie zupełnie nieporuszonej.Uczułem pewien rodzaj dreszczu, gdy ta leciwa powinowata Jacobusa, stchórzywszy snadź wobec postawy dziewczęcia, zawróciła prosto ku mnie.Była, jak zauważyłem, uzbrojona w drut od robótki; i gdy podniosła rękę, zdawało się, że zamierza ugodzić nim swe mnie jak dzirytem.Ale użyła go tylko do poskrobania się w głowę, obserwując mnie przez ten czas z niewielkiej odległości swym jednym, półprzymkniętym okiem i twarzą skurczoną z jednej strony jakimś niesamowitym grymasem.— Mój kochany panie — rzekła ni stąd, ni zowąd — czy panu się zdaje, że będzie chleb z tej mąki?— Spodziewam się, że tak.— Usiłowałem zachować niewymuszony ton konwersacji poobiedniej.— Przychodzę tu, proszę pani, w sprawie pewnej ilości worków.— Worków! Patrzcie no państwo! Czyż nie słyszałam, coś pan tam bajał tej paskudnej gałganicy?— Ty chciałabyś widzieć mnie już w mogile — odezwała się cierpko dziewczyna, siedząca ciągle bez ruchu.— W mogile! A ja to co? Żywcem pochowana, umarła przed śmiercią, a wszystko dzięki temu zatraconemu stworzeniu i jej miłemu ojczulkowi! — Krzyczała.W końcu zwróciła się do mnie.— Pan jesteś jednym z tych ludzi, z którymi on robi swoje interesy.No więc, dlaczego pan nie chcesz zostawić nas w spokoju, mój dobry człowiecze?To „zostawić nas w spokoju” zawierało nacisk.Była w tym jakaś grubiańska poufałość, wyższość, pogarda.Miałem to słyszeć jeszcze nie raz jeden, albowiem okazalibyście niedostateczną znajomość ludzkiej natury myśląc, że to była moja ostatnia wizyta w tym domu — domu, w którym przez tyle lat nie postała noga żadnej szanującej się osoby.Tak, doznalibyście zawodu wyobrażając sobie, że to przyjęcie od razu mnie wypłoszyło.A przede wszystkim — nie wypadało rejterować przed jakąś cudaczną grubiańską starą babą.Poza tym nie należy zapominać o moich niezbędnych workach.W ten pierwszy wieczór Jacobus zatrzymał mnie na obiedzie, uprzedziwszy jednak uczciwie, że nie wie, czy będzie w ogóle mógł coś dla mnie zrobić.Myślał już o tym.Obawia się, że to za trudne.Nie użył wszakże aż tylu słów, aby mi to wytłumaczyć.Za stołem siedziało nas tylko troje, gdyż dziewczyna za pośrednictwem wielokrotnych: „Nie chcę”, „Nie będę” i „Co mi tam”, zamanifestowała wszem wobec swoją wolę niesiadania do stołu, niejedzenia obiadu, nieruszenia się z werandy.Stara kuzynka w rozdeptanych łapciach miotała się skrzecząc obelżywie, a Jacobus górując nad nią wydobywał z siebie tylko uśmierzające, gardłowe pomruki; mój udział w tym wszystkim był żartobliwy: rzuciłem z boku parę słówek, za które pod przykryciem nocy dostała mi się szpetna sójka w bok, pochodząca od łokcia starej damy czy też może od jej pięści.Powstrzymałem okrzyk.A przez cały ten czas dziewczyna nie raczyła nawet podnieść głowy i obdarzyć kogokolwiek z nas spojrzeniem.Wszystko to może brzmi dziecinnie — lecz owo przytłaczające rozjątrzenie miało wyraźny posmak tragizmu.Tak więc zasiedliśmy do stołu w bogatym świetle świec, a ona została tam, skulona, zapatrzona w ciemność, jak gdyby sycąc swój zły nastrój balsamiczną wonią cudnego ogrodu.Przed odejściem powiedziałem Jacobusowi, że wrócę nazajutrz dowiedzieć się, jak postępuje sprawa worków.Pokręcił na to z lekka głową.— Będę pana nawiedzał dzień w dzień, dopóki pan się z tym nie uporasz.Nie pozbędzie się pan mnie wcześniej.Uśmiechnął się blado nie otwierając grubych warg.— Dobrze, kapitanie, zgoda.— Potem, odprowadziwszy mnie do drzwi, z wielkim spokojem i powagą wymruczał na pożegnanie: — Czuj się pan tu jak u siebie w domu — i nie omieszkał nadmienić o sakramentalnej „łyżce zupy”, która się zawsze dla mnie znajdzie.Dopiero gdy słabo oświetlonymi ulicami schodziłem na nabrzeże, przypomniałem sobie, że byłem proszony właśnie dziś na obiad do państwa S.A choć zirytował mnie ten mój brak pamięci (który jakoś niezręcznie byłoby tłumaczyć), nie mogłem oprzeć się myśli, że właściwie jemu zawdzięczam spędzenie wieczoru daleko zabawniej.Poza tym — sprawa handlowa.Ta święta sprawa…Bosy Negr dopędził mnie skacząc na złamanie karku po stopniach schodków nabrzeżnych; poznałem w nim Jacobusowego przewoźnika, który widać dokarmiał się w kuchni.Jego zwykłe „dobranoc, psze paa”, gdym już wstępował po trapie statku, zadźwięczało mi serdeczniej niż zazwyczaj.VDotrzymałem słowa Jacobusowi.Nachodziłem jego dom
[ Pobierz całość w formacie PDF ]