[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ja też będę ją pamiętał do końca życia.Takich rzeczy się nie zapomina.– Właściwie dlaczego mi pomagałaś? Przecież chciałem cię zabić.Niedbale polizała łapę.– Nudziłam się.Byłam samotna.Jesteś miły.Może nie za mądry, ale miły.Miałeś kłopoty, czemu nie miałabym ci pomóc?Czułem wręcz, że w głowie mi się coś przekręca.Nigdy już nie będę w stanie myśleć o smokach jak o bezrozumnych, łapczywych bestiach, nigdy! Może mnie kto uzna za szalonego, ale więcej znalazłem w Ourze całkiem ludzkich zalet niż w takim chociażby Bazgrole z Raveln, który był zwykłym bydlęciem, mającym pozór człowieka.***Rozpętałem wszystkie konie i pognałem je w las.Jakoś sobie poradzą.Brać je z sobą byłoby nierozsądnie, choć każdy pewnie sporo kosztował.Nie daj Panie Młota, by ktoś przypadkiem rozpoznał je jako przynależne do braci Raveln! Dość miałem kłopotów.Kasztana prowadziłem krótko przy pysku, bo płoszył się i rzucał łbem, zaniepokojony tym, że smoczyca idzie tuż za nami.Kot siedział mi na ramieniu, hurkotał jak młynek, a od czasu do czasu wycierał się o moje ucho.Zabawny zwierzak.Oura eskortowała nas do drogi.– Bywaj, Oura.Dziękuję.Będę pamiętać.– Oczywiście.Do zobaczenia.I po prostu rozeszliśmy się w przeciwne strony.W jedną niedorobiony zabójca smoków z obrączką na palcu, cha, cha, cha.a w drugą bestia z klejnotem na szyi.Nie był to ślub, ale wiedziałem, że gdziekolwiek pójdę, cokolwiek będę robił, cień Oury będzie mi towarzyszył.Będę ją czuł za plecami i napełniało mnie to dziwną otuchą.***Zaraz, co ona powiedziała? „Do zobaczenia”?! O niebiosa.!Część IIISaga o ludziach MOD-uProfesjonalny zabójca smokówWójt wsi Lubawa stał na ulicy szumnie zwanej Główną i, zadzierając głowę, z niejakim trudem odcyfrowywał litery na szyldzie.– M.– O.– D.– Mod.– Wójt zmarszczył krzaczaste brwi i z frasunkiem podrapał się po potylicy.Jako człowiek bywały w świecie znał słowo „moda” i wiedział, że oznacza kiecki, czepeczki i takie tam różne fatałaszki, stanowiące treść życia jego żony i córek.Źle trafił? Wszak dopytywał się w mieście o smokobójcę i wszyscy kierowali go właśnie tutaj.Nawet wywieszka się zgadzała – smok był na niej wymalowany jak ta lala, całkiem do prawdziwego podobny.Ale co miała moda do smoków czy smoki do mody? Smoki w kieckach nie chodzą.Może miastowi kpili sobie z kmiotka i to jednak krawiec? Raz kozie śmierć, wójt postanowił wejść do środka.Zadyndolił dzwoneczek, trącony drzwiami.Wewnątrz było więcej smoków, co wójt dostrzegł z niejaką ulgą.Znaczy się tu nie krawiec i nie szewc, choć podobnież tradycja taka, że szewce mogą być za smokobójców.Ciekawostka, że rzadko który z tej tradycji korzystał.Smoki wisiały wszędzie na ścianach: wymalowane na kartonach, rzezane w drewnie, a nawet wypchane pakułami – same łby, rzecz jasna, bo całe smoczysko to, ho-ho, ani by się w izbie nie pomieściło.– Domokrążcom dziękujemy!Wójt aż podskoczył z zaskoczenia, bo zapatrzywszy się na owe dziwności, nie spostrzegł panienki za stołem, póki się nie odezwała.A głosik m iała taki, że szkło mógłby ciąć.Grzecznie uchylił kapelusza.– A to i ładnie, że panienka im dziękuje.Wszak fach to ciężki, tak łazić cały boży dzień – powiedział.– Nie potrzebujemy sznurówek! – rzuciła znów panienka nerwowo, patrząc na torbę podróżną, którą wójt dzierżył pod pachą.– Mnie też na nic, bo ja buty wciągane mam.– Tupnął obcasem.– Ja wedle tego, no.smoka.Panienka poderwała się z miejsca, a przybysz zobaczył ze zgorszeniem, że nie ma na sobie kiecki czy spódnicy, jak nakazywała przyzwoitość, tylko skórzane portki.– Nijakiego odszkodowania nie będzie! Smok i smok! Czy już każdy w tym pieprzonym mieście myśli, że jak mu zginie kura, to zrobił to Ciapek?! – wydarła się, aż wójtowi w uszach zadzwoniło.– Zarejestrowany jest legalnie! I grzeczny! Od rana tu siedzi, nigdzie sam nie lata! – Palec wrzaskliwej panienki wskazał kąt, gdzie na sienniku spał duży kosmaty pies.Psisko, słysząc swoje imię, zastrzygło uchem i poklepało ogonem w ścianę.– No właśnie, zawsze wszystko na mnie – odezwał się pies, otwierając jedno czerwone oko.– Ja już normalnie mam dość.Podniósł się, przeciągnął, ziewając, i dopiero wtedy mężczyzna zobaczył, że wysuwa pazury jak wielki kot, a z grzbietu sterczy mu skrzydło – tylko jedno, na dodatek jakby krzywe i niewydarzone.Wójt mało nie rzucił o podłogę kapeluszem.– Ja też mam dość, kurna bladź! Nie o tego tu kundla mnie się rozchodzi, ino o mojego smoka.Paniusia w portkach zaraz stanęła prawie na baczność i wytrajkotała:– Czym możemy służyć? Miejski Oddział Drakonizacyjny świadczy usługi w szerokim zakresie.Proszę opisać zaginionego smoka, czy miał znaki szczególne, czy był zarejestrowany w naszej kartotece.– Ale.– chciał wtrącić nieszczęsny wójt.–.numer ewidencyjny, miejsce zaginięcia.Ewentualnie rejestracja hodowli.– Smok woła mi zeżarł! – wrzasnął wójt.Dziewczyna i kaleki smoczek zrobili identycznie zaskoczone miny.– No, Luśka, normalnie tu się kroi cuś grubszego – powiedział mały smok.– Smok? Wół? Nie może być.Panie, toż to zombak musiał być.– Właśnie – potwierdziła panienka, nazwana Luśką.– Zombak, wywern albo i w ostateczności pofrunka.Pan sobie popatrzy na plansze.Tak wyglądał? A może tak? Pan żeś go widział w ogóle?– No żeby tak całkiem blisko, to nie – odpowiedział wójt mniej pewnie.– Swój rozum mam, by pod pysk smoku nie podłazić.Ale widzi mi się, co ani taki nie był, ani taki też nie.– Pokazywał kolejno palcem na łuskowaty łeb wywerna i knurzy szablastozębny ryj zombaka.– Latający on jest.– To może to? – zapytała panienka z nadzieją, podsuwając mu obrazek z pofrunka.– Eeee.nie, takie małe to nie było.– Panie, małe, bo na obrazku wymalowane.Patrz pan na ludzika z boku dla porównania.Klient rozzłościł się raptem.– A wam to się zdaje, że jak ze wsi, to głupi! Oczy mam! Mówię przecie, że za mały.Taka popierdułka to by może kota połkła, a z bydlęcia ostał się jeno łeb i kołatka.Co nie zeżarł, to gdzieś zawlókł.Mnie woła, sąsiadowi kozę, gęsi tyż się nie moglim doliczyć.I mnie się widzi, co ten zasrany złodziej był taki jak ten tu mądrala – wójt wskazał młodego smoka – ino większy.Pracowniczka MOD-u i jej czterołapy kolega popatrzyli na siebie z rezygnacją.– Jakiś niezarejestrowany bęcwał albo staruszek z demencją robi szkody w terenie – zawyrokował Ciapek.– Poślemy z panem kogoś – powiedziała Luśka, biorąc ze stołu jakieś papiery i przeglądając je szybko.– Ciapek, kto jest wolny? Brysk Trzy Trawki?– Urlop okolicznościowy.Żeni się – odparł Ciapek natychmiast.– Skonan Oberżyna?– Na zjeździe hodowców pofrunki miniaturowej, jako konsultant.Wraca za tydzień.– Jednooki Kocur? Ifryt? Pierwiosnek?– W terenie.– Bezlitosna Luana?– Rodzi za dwa miesiące, masz to w jej karcie – warknął Ciapek.– Faktycznie.To kto został, u licha?– Mikel.– bąknął smok, spuściwszy uszy.Oboje popatrzyli na wójta Lubawy jak gdyby z lekką konsternacją.– Mikel.Aha.– zastanowiła się Luśka [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •