[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z szybkoœci¹ strza³y przebieg³a parê salonów i do pokoju matki mê¿a wbiegaj¹cwybuchnê³a p³aczem.Pani Andrzejowa siedzia³a na tym samym co przed kilku godzinami fotelu, ale nienad robot¹ pochylona.Na kolanach jej le¿a³a roz³o¿ona ksi¹¿ka, a u kolan naniskim sto³eczku siedzia³o kilkoletnie dziecko, dziewczynka w grubej spódniczcei perkalowej chustce na g³owie.Jednym z zajêæ, którym wdowa po AndrzejuKorczyñskim oddawa³a siê od lat dwudziestu kilku, by³o uczenie wiejskichdzieci.W obszernym dworze i wsiach najbli¿szych pe³no by³o doros³ych ju¿ terazludzi, którzy w dzieciñstwie swoim codziennie przez czas jakiœ wchodzili do jejpiêknego pokoju i d³u¿ej lub krócej u kolan jej przesiadywali.Zstêpowaæ kunim, mieszaæ ¿ycie swoje z ich ¿yciem ani mog³a, ani chcia³a.Przechodzi³o tojej si³y i od dawna jut przekona³a siebie, ¿e obowi¹zkiem nie by³o.Ale tedzieci czysto, na tê przynajmniej chwilê, ubrane, czasem ³adne, czêsto dobre,nie razi³y wcale jej smaku i przyzwyczajeñ, pracuj¹c zaœ nad nimi myœla³a, ¿espe³nia zakon mi³oœci bliŸniego, nade wszystko zaœ, ¿e ³¹czy siê z Andrzejem wtym, co by³o jego najukochañsz¹ ide¹.Myœl o tej niewidzialnej ³¹czni, któr¹przez tê pracê wytwarza³a pomiêdzy nim a sob¹, sprawia³a jej przejmuj¹c¹,mistyczn¹ rozkosz.Od dawna nieobecny i niepowrotny, nie przestawa³ on byæ dlaniej natchnieniem i celem.Kiedy drzwi otworzy³y siê ze stukiem i œliczna kobieta w ró¿owej sukni znadaremnie t³umionym p³aczem do pani Andrzejowej przypad³a, dziewczynkacichutko wysunê³a siê z pokoju.Po raz pierwszy Klotylda powierza³a matce mê¿aswoje obawy i ¿ale, ratunku i rady od niej wzywaj¹c, a po czêœci za los swójodpowiedzialn¹ czyni¹c.Tê odpowiedzialnoœæ pani Andrzejowa czu³a i uznawa³asama.Ona to na wezwanie Zygmunta poœpieszy³a w strony zamieszkiwane przezrodziców Klotyldy i wahaj¹cych siê nieco sk³oni³a do powierzenia jej synowisiedemnastoletniego, piêknego, utalentowanego dziecka.Urodzenie, stosunkirodzinne, posag, same nawet muzykalne zdolnoœci starannie rozwijane i które wprzysz³oœci wzrastaæ jeszcze mog³y, zapowiada³y Klotyldzie przysz³oœæ œwietn¹.Mia³a¿by ona teraz, z winy jej syna, byæ nieszczêœliw¹? Wina jego ciê¿kospada³a i na serce jej, i na sumienie.Wiedzia³a a¿ nadto, ¿e skargi m³odejkobiety by³y s³uszne; rozumia³a wybornie, ¿e cierpienie jej by³o dotkliwe i niezas³u¿one.Dr¿a³a na myœl, czym staæ siê mog³o to dziecku zbytku i pieszczot,gdyby mi³oœæ jego dla mê¿a, jedyna, na jak¹ zdobyæ siê mog³o, nieodwzajemniona,zdeptana, zagas³a.Na swoim, i wiêcej ni¿ na swoim, bo na syna swojego sumieniuczu³a odpowiedzialnoœæ nie tylko ju¿ za szczêœcie, ale i za duszê tej niewinnejdot¹d i kochaj¹cej istoty ludzkiej.W samej sobie nosz¹c wiernoœæ niez³omn¹syna po prostu zrozumieæ nie mog³a.Przed dwoma laty przecie¿ widzia³a gozakochanym w Klotyldzie.Jednak o wystygniêciu tego uczucia wiedzia³a z wiêksz¹jeszcze pewnoœci¹ ni¿ sama Klotylda.Przed dwoma miesi¹cami odprawi³a jedn¹ zeswych s³u¿¹cych, któr¹ Zygmunt nazywa³ modelem do Fryny i w której towarzystwieparê razy spostrzeg³a go by³a w parku.A teraz te wycieczki do Korczyna?Kocha³¿eby on naprawdê Justynê, a mi³oœæ dla Klotyldy by³a¿by w nim tylkoomy³k¹ zmys³Ã³w czy wyobraŸni? Ale¿ gdyby j¹ kocha³ prawdziwie i silnie, by³byj¹ poj¹³ za ¿onê! Ona ma³¿eñstwa tego nie chcia³a, sprzeciwia³a siê mu, toprawda, przymusu jednak na jego wolê, gdyby j¹ by³ stanowczo objawi³, niewywiera³aby nigdy.Sam waha³ siê, namyœla³, chcia³ i nie chcia³, na koniecodjecha³ i zdawa³o siê, ¿e o wszystkim, co go z Justyn¹ wi¹za³o, zapomnia³.Teraz jednak.znowu.Co to wszystko znaczy³o?Czule, macierzyñsko obejmowa³a synow¹, g³owê jej do piersi tuli³a i z ³agodnymspokojem pociesza³a j¹ wszystkim, czym mog³a; o jej obawach i cierpieniachpowa¿nie z Zygmuntem pomówiæ przyrzeka³a, a na dnie duszy snu³a rozpaczliwemyœli i pytania.Kiedy m³oda kobieta, której uczynione zwierzenia a tak¿epieszczoty i obietnice matki ulgê przynios³y, blada i sp³akana, ale ju¿ znowuuœmiechaj¹ca siê do ¿ycia, wysz³a do ogrodu, aby ulubione kwiaty swe obejrzeæ,pani Andrzejowa powsta³a i poruszy³a stoj¹cy na stole dzwonek.- Dok¹d pan Zygmunt pojecha³? - zapyta³a zjawiaj¹cego siê we drzwiach lokaja.Mia³a jeszcze trochê nadziei, ¿e pojecha³ nie do Korczyna, a us³yszawszyodpowiedŸ, która jej tê nadziejê odbiera³a, po chwilowym milczeniu rzek³ajeszcze:- Kiedy powróci, powiedz, ¿e proszê, aby zaraz przyszed³ do mnie [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •