[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale Branwen, wpadajac w moje ramiona, wypelnilasoba wszystko, poprawila bledy, zaokraglila kanty - jak fala, gdy rozmywa zrytykopytami piach na plazy.Nagle bylismy jednoscia.Nagle wiedzialem, ze nie mogejej utracic.Za nic.Za zadna cene.Nad jej glowa, przycisnieta do mojej piersi, widzialem okno.Morze.I statek.Mozesz okazac mi milosc, Tristanie, myslala Iseult.Zanim cie utrace, okaz mija.Jeden, jedyny raz.Tak bardzo tego pragne.Nie kaz mi patrzec na zagle tegokorabia.Nie pros, bym ci powiedziala, jakiej sa barwy.Nie zmuszaj mnie, abymw twojej legendzie odegrala role, której nie chce odgrywac.Nie moge, myslal Tristan.Nie moge.Iseult Zlotowlosa.Jak mi potworniezimno.Iseult.Iseult.Moja Iseult.To nie moje imie, pomyslala Iseult.To nie moje imie.- To nie moje imie! - krzyknela.Tristan otworzyl oczy, rozejrzal sie, toczac glowa po poduszkach.- Pani.- wyszeptal swiszczacym szeptem.- Branwen.Morholcie.- Jestesmy tu wszyscy - powiedziala Iseult bardzo cicho.Nie, pomyslal Tristan.Nie ma tu Iseult.A wiec.jest tak, jakby nikogo niebylo.- Pani.- Nie kaz mi.- szepnela.- Pani.Prosze.- Nie kaz mi patrzec na zagle, Tristanie.Nie zmuszaj mnie, bym cipowiedziala.- Prosze cie.- wyprezyl sie.- Prosze cie.I wtedy to powiedzial.Inaczej.Branwen wzdrygnela sie w moich ramionach.- Iseult.Usmiechnela sie.- Chcialam odmienic bieg legendy - powiedziala bardzo spokojnie.- Cóz zaszalony pomysl.Legendy zmienic sie nie da.Niczego nie da sie zmienic.No,prawie niczego.Urwala, spojrzala na mnie, na Branwen, wciaz objetych na tle wyszytej nagobelinie jabloni Avalonu.Usmiechnela sie.Wiedzialem, ze nigdy nie zapomnetego usmiechu.Wolnym, wolniutkim krokiem podeszla do okna, stanela w nim, wpierajac wostroluki obie wyprostowane rece.- Iseult - jeknal Tristan.- Jakie.Jakie sa.- Sa biale - powiedziala.- Biale, Tristanie.Biale jak snieg.Zegnaj.Odwrócila sie.Nie patrzac na niego, nie patrzac na nikogo wyszla z komnaty.Wmomencie, gdy wychodzila, przestalem slyszec jej mysli.Slyszalem juz tylkoszum morza.- Biale! - krzyknal Tristan.- Iseult Zlotowlosa! Nareszcie.Glos zgasl mu w gardle jak zdmuchniety plomien kaganka.Branwen krzyknela.Podbieglem do loza.Tristan lekko poruszal ustami.Próbowal sie uniesc.Przytrzymalem go, lekkim naciskiem dloni zmusilem, by opadl na poduszki.- Iseult - szepnal.- Iseult.Iseult.- Lez, Tristanie.Nie wstawaj.Usmiechnal sie.Na Luga, wiedzialem, ze nigdy nie zdolam zapomniec tegousmiechu.- Iseult.Musze sam zobaczyc.- Lez, Tristanie.-.ten zag.Branwen, stojaca w oknie, tam, gdzie przed chwila stala Iseult o BialychDloniach, zalkala glosno.- Morholcie! - krzyknela.- Ten statek.- Wiem - powiedzialem.- Branwen.Odwrócila sie.- On nie zyje.- Co?- Tristan umarl.W tej chwili.To koniec, Branwen.Spojrzalem w okno.Statek byl blizej niz poprzednio.Ale nadal byl zbytdaleko.Absolutnie za daleko, by mozna bylo rozpoznac kolor zagli.* * *Spotkalem ich w duzej sali, w tej, w której przywitala nas Iseult o BialychDloniach.W sali, w której ofiarowalem jej na uslugi mój miecz, proszac, byzechciala rozporzadzic moim zyciem.Cokolwiek to by mialo oznaczac.Szukalem Iseult i kapelana, znalazlem ich.Bylo ich czterech.Pewien walijski druid, imieniem Hwyrddyddwg, bystry dziadyga, powiedzial mikiedys, ze zamiary czlowieka, chocby nie wiedziec jak sprytnie ukrywane,zdradza zawsze dwie rzeczy - oczy i dlonie.Przyjrzalem sie uwaznie oczom idloniom rycerzy, stojacych w duzej sali.- Jestem sir Mariadoc - powiedzial najwyzszy z nich.Na tunice nosil herb: wprzepolowionym, blekitno-czerwonym polu dwa czarne lby dzicze, uzbrojonesrebrem.- A to dobrzy rycerze Gwydolwyn, Anoeth i Deheu ap Owein.Przybywamy zKornwalii, z poselstwem do sir Tristana z Lionesse.Wiedzcie nas do niego,panie rycerzu.- Spózniliscie sie - powiedzialem.- Kim jestescie, panie? - zmarszczyl sie Mariadoc.- Nie znam was.W tym momencie weszla Branwen.Twarz Mariadoka skurczyla sie, zlosc i nienawiscwypelzly na nia, wijac sie jak zmije.- Mariadoc.- Branwen.- Gwydolwyn, Anoeth, Deheu.Nie sadzilam, ze was jeszcze kiedys zobacze.Bomówiono, ze Tristan i Corvenal wykonczyli was wtedy w Morenskim Lesie.Mariadoc usmiechnal sie wrednie.- Niezbadane sa wyroki losu.Ja tez nie myslalem, ze cie jeszcze kiedyszobacze, Branwen.Zwlaszcza tutaj.No, wiedzcie nas do Tristana.To, co mamy doniego, nie cierpi zwloki.- Skad pospiech?- Wiedzcie nas do Tristana - powtórzyl gniewnie Mariadoc.- Mamy sprawe doniego.Nie do jego slug.I nie do rajfurek królowej Kornwalii.- Skad przybywasz, Mariadoc?- Z Tintagelu, jakem rzekl.- Ciekawe - usmiechnela sie Branwen - bo statek jeszcze nie przybil do brzegu.Ale jest juz blisko.Chcesz wiedziec, pod jakim zaglem plynie?- Nie chce - powiedzial spokojnie Mariadoc.- Spózniliscie sie.- Branwen, wciaz blokujac soba drzwi, oparla sie o mur.-Tristan z Lionesse nie zyje.Umarl przed chwila.Oczy Mariadoka nie zmienily wyrazu nawet na moment.Zrozumialem, ze wiedzial.Zrozumialem wszystko.Swiatlo, które widzialem w koncu ciemnego korytarza,robilo sie coraz jaskrawsze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]