[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozebrałem się.Otarłem mu twarz własną koszulą, a potem, cóż, jak w prostych historiach.Otoczyłem go ramieniem i czekałem, aż się wypłacze.– Będziemy musieli wykopać jeszcze jeden grób – rzekł wreszcie.Miał dziurę w policzku.Krzywił się przy każdym słowie.Rozejrzałem się.Wawryk leżał tuż przy nas.– Albo poszerzyć stary.– zaniemówiłem.Skóra patrzył na mnie pytająco.– Niekoniecznie.Zobacz – odezwałem się słabym głosem, bo ciało anioła, które jeszcze przed chwilą czekało na włożenie do ziemi, zniknęło.* * *Pochowaliśmy Wawryka bez krzyża i słowa.Ubiliśmy ziemię i założyliśmy część desek, która nie była zniszczona.Skóra pracował z widocznym trudem i nieustannie rozglądał się po piwnicy, jakby chciał sprawdzić, czy anioł rzeczywiście przepadł.Zerkał też na mnie pytająco.Jego oczy mówiły: czy ty to widziałeś? Wózek i anioła na wózku? Pchałeś go ze mną, czy wszystko było przywidzeniem? Może realny jest tylko ten trup w piwnicy? Albo i on jest cieniem jakiejś starej sprawy, pół człowiekiem, a pół przywidzeniem?Robotnicy po ciężkim dniu – siedliśmy na progu cichego domu, najzwyczajniejszego domu pod słońcem, w którym zdarzyło się zwykłe nieszczęście.Paliłem.Doktor Skóra nie chciał albo nie mógł.Przyglądał się własnym dłoniom z wyrazem zdziwienia na twarzy.Wiem, myślał, że nie należą do niego.– No i tak – powiedziałem, bo i co innego miałem powiedzieć?Obrócił się do mnie.Wrzody na jego twarzy wydawały się mniejsze.Wyschły.Dotknąłem swojej i nie czułem już bólu.Szarzało.– Trzeba iść – mruknął doktor Skóra.Czułem, że droga powrotna będzie krótsza.– Mam nadzieję, że będziemy długo szli – powiedziałem.Doktor Skóra popatrzył na mnie pytająco.– Chcę to poukładać sobie w głowie – wyjaśniłem.– Muszę to zrobić, nim dojdę do domu.Pomogłem mu wstać.Opuchlizny na rękach zmieniły się w strupy, jeden odpadł, odsłaniając różową skórę.– Akurat – rzekł doktor Skóra.– Moglibyśmy iść i sto lat.I tak nie złożysz tego w jedną prawdę.– Twoje dzieci?– Nie.Choćby ze względu na nie, dobrze, że tak jest.Więcej się nie odezwał.W ostatnich godzinach była masa cudowności, mieściła się w niej niekończąca się paczka marlboro.Paliliśmy spokojnie, jednego za drugim, żeby zabić głód.Doktor Skóra nie opanował drżenia dłoni, choć cichy dom dawno pozostawiliśmy za sobą.* * *Tak powinna się skończyć nasza historia.Ale nie.Droga powrotna nie okazała się krótsza i lżejsza, tyle, że grzało nas słońce, a ciała zdrowiały.Nie umiałem znieść ciszy.Im natarczywiej zagadywałem doktora Skórę, tym on głębiej zapadał się w sobie.Niemal fizycznie – barki ciążyły mu ku klatce piersiowej, jakby ściągnięte niewidzialnym sznurem, policzki zapadały się do środka.Miał wielkie oczy, wytrzeszczone i obojętne.Na drodze znaleźliśmy nasz wózek, dowód, że nie wszystko stanowiło przywidzenie.Miałem ochotę na nim usiąść, ale doktor Skóra zebrał resztki sił i wyrzucił go za drogę.Upadł ze szczękiem, krzaki zafalowały.Poszliśmy dalej w obłędny gorąc przedpołudnia.Byłem tak głodny, że żarłbym liście.Przestałem mówić do doktora Skóry, myślałem tylko o sobie – jak wrócę i co powiem.Czy ciało Wawryka kiedykolwiek zostanie znalezione, czy ludzi takich jak on ktokolwiek będzie szukał? A jeśli go odnajdzie, czy zdoła dotrzeć do mnie i doktora Skóry?Pojawiły się psy, na znak, że zbliżamy się do domu Sary.Najpierw jeden, i zaraz kilkanaście wygłodzonych, kudłatych łbów, w tym stary znajomy, huskopodobne bydlę o oczach starego cwaniaka.Samej gospodyni nie było.Nie szukałem towarzystwa tych zwierząt.Doktor Skóra wyraźnie się ich obawiał.Bardziej nawet niż podczas pierwszego spotkania w jaskini.Przyspieszyliśmy i wkrótce z lewej strony wyłonił się znajomy dom z równie znajomym pniakiem i siekierą.Psy natychmiast tam pobiegły.Wewnątrz krzątała się Sara.Widziałem jej cień za firanką i wiedziałem, że na nas spogląda.Doktor Skóra przystanął.Jego umęczona – i pozbawiona wrzodów – twarz zdradzała, że nie zrobi już ani kroku.– Idź – odezwał się, po raz pierwszy od opuszczenia cichego domu.Nie żartował.W rzeczy samej, doktor Skóra już nigdy nie zażartuje.Machnął ręką.Odpędzał mnie.Oparłem się o drzewo.– Poczekam tu z tobą.Tylko zejdź z drogi.Nie chcę, żeby ona na nas patrzyła.Tylko pokręcił głową.Stał, wrośnięty w ziemię.W jego oku zakręciła się łza.– Jak ja mam wrócić? – zapytał.Na to pytanie nie mogłem znaleźć odpowiedzi.– Nic o mnie nie wiesz.Nie widzieliśmy się.Coś wymyślisz.Cokolwiek.Pozwól mi iść.Teraz – westchnął – dziękuję ci.Bez ciebie nie dałbym rady.Ciekawe podziękowanie.Uciąłbym sobie rękę, żeby doktor Skóra nie dał rady.– Myślisz że Sara cię przyjmie?Wygiął usta w sztuczny uśmiech:– Tak.Jestem o to spokojny.Patrzyliśmy na siebie jeszcze chwilę, mokre palce Skóry oplotły moją dłoń.Zgarbiony, podreptał w kierunku furtki.Wyglądał na starca zgiętego pod ciężarem wspomnień.Zawołałem za nim.Nie mogłem tak po prostu odejść.– Jak sobie chcesz.Posłuchaj mnie, Wojtek! – wołałem, a on się oddalał.– Wrócę po ciebie za tydzień! Powiesz mi, co chcesz robić, dobrze?! Nie mogę tego tak zostawić! Czy ty mnie słyszysz? Wojtek!Tylko uniósł rękę, na znak, że się zgadza.Albo jest mu wszystko jedno.Musiałem wracać sam, a niepokojące lub straszliwe miejsca rozpoznawałem jako niegroźne.Wąwóz okazał się płytkim jarem o łagodnych zboczach i idę o zakład, że dzieci jeździły tu w zimie na sankach.A grota, z nocnej perspektywy, wiodąca do samego piekła była przyjemną ziemną jamą, głęboką na parę kroków.Aż chciało się iść słoneczną drogą.Zapominałem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]