[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Stój tam gdzie jesteś! — warknął Mikołaj.Jego oczy twardo błysnęły.Jak oczy Osamy.Cofnęła się, uśmiech zamarł jej na twarzy.— No, nie bój się — uśmiechnął się nieszczerze Mikołaj.— Tak, jestem Świętym Mikołajem.— dodał szybko, widząc wyginające się w podkówkę usta.Nie można tak ostro, zganił się, jeszcze się spłoszy, przestraszy.Uśmiech powoli wrócił na twarz Ani.To tylko sen, pomyślała.Ale niech trwa.— Przyniosłeś mi prezenty?Mikołaj zmieszał się wyraźnie.Odwrócił wzrok i zaczął grzebać w worku.— Taak.— mruknął.— Ale to i tak już na nic.W porę ugryzł się w język.Byle nie przestraszyć.— Co powiedziałeś?A co tam.Ręka świętego grzebiąca w worku natrafiła na poszukiwany przedmiot.Ujął go mocno i odwrócił się powoli.Już czas, im szybciej, tym lepiej.Trzeba iść dalej, dopiero niedawno zabłysła pierwsza gwiazdka, roboty jeszcze wiele.Może następnej nie spartoli.— Muszę cię zabić.Uwierzyła od razu.Musiała uwierzyć.Z twarzy Mikołaja spoglądały zimne, nieruchome oczy bin Ladena.Spoglądały wprawdzie spod śmiesznej czapeczki z pomponikiem, ale znad lufy tęponosego rewolweru.Co najmniej 45 ACP, spostrzegła mimo woli, mimo nagłego paraliżu, który ją ogarnął.Zbyt wiele filmów oglądała.— Muszę cię zabić.Widziałaś mnie, więc muszę.Wciąż trzymał ją na muszce, mierząc z środek piersi.Zna się na rzeczy, zauważyła jakaś część umysłu Ani, ta niewypełniona do końca paraliżującym strachem.Z takiego rewolweru strzela się w najszersze miejsce celu.— Takie są zasady.— dodał Mikołaj, zupełnie niepotrzebnie, grzebiąc wolną ręką w worku z prezentami.Dzwonki ucichły.Zamiast nich słychać było paskudny dźwięk, skrzypienie gwintu tłumika nakręcanego na lufę.Święty znał się na rzeczy.Pod lufą rewolweru kołysał się uwiązany na nitce kartonik, ozdobiony pyzatą buzią aniołka i tłoczonymi gałązkami jedliny.Można było odczytać odręczny napis.For Michael with love, Merry Christmas — Mamma.Po angielsku, lecz wyraźnie sycylijskim charakterem pisma.Mikołaj złowił jej spojrzenie.— A tak — powiedział.— Michael był grzeczny tego roku.Bo dla Sonny’ego mam rózgę.To sen, pomyślała z ulgą.Odprężenie odbiło się na jej twarzy.— Nie łudź się, mała, to rzeczywistość.Jestem tak samo rzeczywisty, jak Michael Corleone i jak ty.A raczej tak samo nierzeczywisty.To noc wigilijna, noc cudów.Zachichotał obleśnie.— Zwierzęta mówią ludzkim głosem, Mikołaj przynosi prezenty.Tylko w tę noc.A to.Uniósł rewolwer z kolbą oklejoną specjalną taśmą.Nie zostaną odciski, pomyślała bezradnie, nikt.Jezu, co ja.Przecież.Przecież on zaraz.— A tak — z oczu Mikołaja znikły wesołe błyski.— Zaraz cię wykończę.Splunął.— Wykończę i dalej do roboty.Niech to szlag trafi jak ja nie znoszę Wigilii.Znów spoglądała w wylot lufy, tym razem mierzył między oczy.Mała, czarna dziurka na końcu cylindra tłumika.Ciekawe, co za skurwiel był tak grzeczny, żeby zasłużyć na tłumik pod choinkę?Lufa obniżyła się, celowała teraz między piersi, małe, ledwie rysujące się dziewczęce piersi.Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w wychudzoną twarz świętego, widziała, jak język powoli oblizuje wąskie wargi.Krótka, sięgająca połowy ud koszulka, małe, skurczone sutki odznaczające się przez cienki materiał.Tak cienki, że widać prześwitujący zarys majteczek.W oczach Mikołaja błysnęło coś, co przypominało wzrok wujka pedofila.Oblizał wargi jeszcze raz.A może najpierw.Złowiła jego spojrzenie.I zamiast strachu pojawiła się złość.— No strzelaj! Rób swoje i zjeżdżaj!Nie pamiętała, z jakiego to filmu.Lufa znów celowała między oczy.Rozzłościła go.— No dobrze, mała, pamiętaj, to biznes.To nic osobistego.Lewa ręka namacała coś na stoliku.Kanciasty kształt popielniczki.Ciężkiej, kryształowej, wujek przyniósł z ostatniego włamu, nie potrafił się oduczyć zostawiania fantów w domu.Zagadać, zyskać na czasie.— A.Nacisk na spust zelżał.W oczach Mikołaja pojawiło się zniecierpliwienie.— Słuchaj, mała, nie mam czasu, robota czeka.Trzeba rozwieźć prezenty.No dobra, wiem, ostatnie życzenie.Byle szybko.Opuścił nieco broń.— Opaski na oczy nie mam — dodał.— A papierosy dzieciom szkodzą.Zachichotał złośliwie.— Chcia.— zaschnięte gardło odmówiło posłuszeństwa.Nie mogę, pomyślała rozpaczliwe, nie powiem.Nie wydobędę głosu.Niech się to już skończy.W pustych oczach świętego błysnęły złośliwe ogniki.— Tylko się nie posikaj — doradził życzliwie.Drwina poskutkowała.— Powiedz mi.— o co go spytać? O co? — Powiedz.powiedz, jak wchodzisz do domu, kiedy nie ma komina? — wypaliła nagle.Sama nie wiedziała, skąd jej to przyszło do głowy, nie była zresztą ciekawa.Palce zaciskały się na popielniczce.O dziwo, święty wyraźnie się zmieszał.Opuścił trochę broń, uciekł spojrzeniem.— Następne pytanie — mruknął.— O nie! — krzyknęła triumfalnie, widząc, że przypadkiem trafiła.— To ostatnie życzenie, musisz odpowiedzieć! Takie są zasady!Nie wiedziała tego, strzeliła w ciemno.Znów trafiła.— Zasady, zasady.— warknął Mikołaj.— Ale to tajemnica służbowa.— Zaraz, jaka tajemnica? — parsknęła jak kotka.— I tak mnie przecież zabijesz.Gadaj albo.No i trafiła, mała wredna suka.Wie, że muszę odpowiedzieć.Niech ją szlag.— Jak brzmiało pytanie? — mruknął.Teraz on chciał zyskać na czasie, choć zupełnie nie wiedział, po co.— Jak wchodzisz do domu, kiedy nie ma komina?Milczał chwilę, uciekając wzrokiem przed jej natarczywym spojrzeniem.— Przez kibel — wypalił wreszcie.Chude policzki poczerwieniały.— Przez kibel! Dlatego tak was, gówniarzy, nienawidzę! Nienawidzę tej roboty!Podniósł wzrok odrobinę za późno, złowił tylko błysk lecącej popielniczki, tęczowy błysk choinkowych lampek.Był szybki, zdążył nacisnąć spust, rewolwer wypalił z cichym kaszlnięciem, ze ściany posypał się tynk i odłamki betonu.Rewolwer na dwa metry znosił o dobre pół metra w prawo i w górę.Mama Corleone zawsze lubiła kupować na wyprzedażach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]