[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Przestań o tym myśleć.Jeśli się odważysz, skutek będzie taki, że opanujemy was obydwu.Do pokoju wkroczył niezgrabnie Tod Mercer, waląc ciężkimi buciorami o dywan.Było to wielkie, barczyste chłopisko o pełnej, okrągłej jak księżyc twarzy porośniętej szczeciną niegolonego od dwóch dni zarostu.Na widok stołu i leżącej na nim dziewczyny przystanął.Jego duże, szeroko rozwarte, tępe oczy wędrowały od lekarza do stołu i z powrotem.— Ano, panie doktorze — ozwał się w końcu, przestępując niepewnie z nogi na nogę — opona mi w drodze nawaliła i musiałem zmienić koło.— Nie przejmuj się tym, chłopie — rozległ się tuż za nim szyderczy skrzek.— Zjawiłeś się aż nadto w porę.Tod obrócił się ospale, szurając buciorami, jak gdyby każdy z nich ważył co najmniej tonę.Gapił się przez chwilę na postać, która niegdyś była Cleggiem, po czym bąknął:— Przepraszam, panie szanowny.Nie zauważyłem, że i pan tu jesteś.Bez szczególnego zainteresowania przyjrzał się krowimi oczyma ożywionemu sztucznie nieboszczykowi, popatrzył na wymierzony w lekarza pistolet, by potem skierować wzrok na zmienioną twarz Blaina.Otworzył usta, by coś powiedzieć, i zamknął je w milczeniu, a ospała, tłusta twarz wyraziła coś na kształt zdziwienia.Okrągłe oczy powędrowały z powrotem ku pistoletowi.Tym razem wystarczyło mu małego ułamka sekundy, by dostrzec w pistolecie groźbę.Ze zdumiewającą szybkością podniósł wielką jak bochen chleba pieść i zadał straszliwy cios w ohydną maskę, która niegdyś była twarzą żywego Clegga.Skutek przypominał jako żywo wybuch ładunku dynamitowego.Trup Clegga runął na ziemię z łoskotem, od którego zatrząsł się cały pokój.— Szybko! —.krzyknął przeraźliwym głosem Blain.— Odbierz mu pistolet.Jednym skokiem przesadził stół z przywiązaną doń dziewczyną i wylądowawszy ciężko po drugiej stronie, — kopnął z całej siły pistolet zaciśnięty wciąż w sflaczałe ręce upiora.Tod Mercer stał osłupiały, wodząc oczyma na wszystkie strony.Pistolet zagrzmiał wystrzałem jak uderzenie gromu.Kula trafiła w zaokrąglony metalowy brzeg stołu, odbiła się z sykiem i wyrwała spory kawał tynku z przeciwległej ściany.Blain kopał jak szaleniec upiorną rękę, chybiając raz po raz, żywy trup bowiem uciekał z nią uporczywie.Jeszcze jeden wystrzał zagrzmiał w pokoju.Rozbita kulą szyba apteczki posypała się z brzękiem na podłogę.Dziewczyna na stole wydała rozdzierający okrzyk.Dopiero krzyk dziewczyny dotarł przez grubą czaszkę Toda do świadomości jej właściciela, pobudzając go do działania.Jął przydeptywać ciężkim butem umykającą na boki rękę i uwięził ją w końcu pod obcasem, aż wydarł broń z zimnych palców upiora.Podrzucił pistolet w ciężkiej łapie, wymierzył…— Tym nie dasz rady go zabić — krzyknął Blain.— Aby nadać swym słowom należytą wymowę, pchnął Toda w stronę stołu wołając: — Zabierz stąd dziewczynę! Człowieku, szybko, na miłość boską!Rozkazywał tonem nie znoszącym sprzeciwu.Mercer wręczył lekarzowi pistolet, skoczył do stołu, zerwał ze szlochającej dziewczyny krępujące ją pasy i, unosząc ją jak piórko w potężnych ramionach, opuścił pokój.Tymczasem na podłodze wiły się skradzione zwłoki, usiłując stanąć na nogi.Gnijące oczy trupa znikły.Oczodoły wypełniała wirująca, szmaragdowa, roziskrzona świetliście ciecz.Z otwartych ust sączyła się z wolna jasna, zielonkawa fosforescencja.Pasożytnicze żyjątka z Glantok opuszczały swego gospodarza.Nagle trup usiadł, opierając się plecami o ścianę.Rękami i nogami wykonywał jakieś konwulsyjne, koszmarne ruchy.Blain patrzył jak urzeczony na tę przerażającą trawestację istoty ludzkiej.Jaskrawa, ożywiona zieleń płynęła falistymi skrętami z ust i oczu upiora, kładąc się na podłodze spiralnymi, wirującymi kałużami.Blain ocknął się i jednym olbrzymim skokiem dopadł drzwi.Po drodze zdołał schwycić buteleczkę z eterem.Przez chwilę stał we drzwiach drżąc na całym ciele, po czym nagłym ruchem cisnął buteleczkę w rozedrganą zieleń.Wykrzesawszy płomyk w zapalniczce, rzucił ją w ślad za buteleczką z eterem.Płomień, który buchnął z podłogi, zalewając krwawym światłem cały pokój, wnet zamienił go w rozszalałe żarem piekło.Stali obok siebie na ulicy, patrząc na objęty ogniem dom.Dziewczyna przywarła do ramienia doktora Blaina.— Przyszłam — odezwała się wreszcie — aby poprosić pana do mojego małego brata.Lękamy się, że ma odrę.— Postaram się niebawem wpaść — przyrzekł Blain.Na ulicę wjechał z rykiem syreny samochód i zatrzymał się koło Blaina i dziewczyny, nie gasząc silnika.Z okna wychylił się policjant i krzyknął:— Ogień jak wszyscy diabli! Łunę widać już o milę stąd.Wezwaliśmy straż pożarną.— Obawiam się, że nie zdążą.— Ubezpieczony? — zapytał policjant z przyjaznym współczuciem.— Owszem.— Nikt nie został w domu? — Blain zaprzeczył głową, policjant zaś dodał: — Byliśmy przypadkiem w tej okolicy, bo szukamy gościa, który zwiał z domu wariatów.Samochód ruszył dalej, gdy nagle Blain zawołał:— Hej! Czy ten wariat nie nazywał się czasem James Winstanley Clegg?Samochód stanął i z drugiej strony rozległ się głos kierowcy:— Clegg? Jak to, przecież tak się nazywał nieboszczyk, który wywiał z kostnicy, ledwie dozorca odwrócił się na chwilę w inną stronę.A potem każdy zachodził w głowę, skąd tam się wziął zdechły kundel akurat na tym samym miejscu, gdzie przedtem leżał nieboszczyk.Reporterzy narobili krzyku, że to wilkołak, ale dla mnie kundel to kundel
[ Pobierz całość w formacie PDF ]