[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Odsłaniając w uśmiechu zęby, pokręciła głową.– Nie.Po prostu dotrzymuję towarzystwa moim gospodarzom.Sama jestem metodystką, choć oni pewnie nawet nie słyszeli o Kościele Metodystów.Ale nie szkodzi.Lubię stosować się do miejscowych obyczajów.A że wszyscy tu chodzą do kościoła katolickiego, to ja też.– W takim razie spotkajmy się jutro na nabożeństwie.Ponownie oparła głowę na jego ramieniu.Dobrze się czuła w jego objęciach, jakby tam było jej miejsce.Uświadomiwszy to sobie, uśmiechnęła się pod nosem.Zrobiło jej się też wesoło na myśl, że zaczęli tę rozmowę od rozważań, gdzie w San Pablo można znaleźć zaciszny kąt, by kochać się bez przeszkód, a teraz umawiają się na jutrzejsze nabożeństwo.Ale jedno i drugie wydawało jej się całkiem na miejscu.Magia, pomyślała.Albo magia, albo szczęście.A może cudowny zbieg okoliczności? Może są dwojgiem ludzi, których drogi skrzyżowały się jednego dnia o tej samej porze? A może Michael wcale nie pojawi się jutro w kościele? Może rozstaną się i ona już nigdy więcej go nie zobaczy?Cóż, należy być przygotowanym na każdą ewentualność.Czary mogą zawieść, szczęście się odwrócić.Trzeba cieszyć się chwilą.To, co dziś wydaje nam się milą zabawą, jutro może wydać się przykrym wspomnieniem.– Powinnam wracać – powiedziała, niechętnie się cofając.Kiedy opuścił ramiona, przeszył ją dreszcz.Z najwyższym trudem powstrzymała się, aby nie rzucić się znów w jego objęcia.To zupełnie do niej nie pasowało; nie należała ani do osób odważnych, które podnieca ryzyko, ani do niecierpliwych, które wszystko chcą natychmiast mieć.A może w ich spotkaniu i wzajemnej fascynacji nie ma żadnej magii, tylko zwykła proza życia? Może pragnęła Michaela dlatego, że tęskniła za domem, za Ameryką, a on był Amerykaninem?– Odprowadzę cię.Przez chwilę wędrowali w ciszy.Kiedy mijali lokal na rynku, zespół właśnie zaczął grać miejscową wersję bluesa.Spokojna, niemal żałośnie brzmiąca melodia sprawiła, że Erne zapragnęła zatańczyć ostatni raz.Ale nie przystanęli, wędrowali dalej, a ona nic nie powiedziała – stłumiła pragnienie.– Może jutro po południu pokazałabyś mi swoją szkołę?Mówił tak, jakby naprawdę zamierzał spędzić z nią jutrzejszy dzień.– Bardzo chętnie.– Kiedy przyjeżdżałem tu w dzieciństwie, cała szkoła to była jedna sala lekcyjna.Sporo dzieciaków w ogóle do niej nie chodziło.Właśnie tak sobie wyobrażałem raj: jako miejsce, gdzie nie trzeba się uczyć.– No proszę, a teraz wykładasz na uniwersytecie.– Roześmiała się cicho.– Tak.– Wzruszył ramionami.– Dorosłem i przemyślałem pewne sprawy.Usiłuję do tego namówić niektórych moich uczniów i ich rodziców.Właśnie do przemyślenia pewnych spraw.Zwłaszcza ci, co mieszkają na wsi, uważają, że nie ma powodu posyłać dzieci do szkoły.Bo w końcu i tak będą pracować na roli, więc po co im algebra?– I co im mówisz?– Że bez algebry trudniej im będzie prowadzić farmy.Nie mówię, że jeśli dzieci zdobędą wykształcenie, to mogą zmienić coś w swoim życiu, wyrwać się z tej biedy, jaką klepią rodzice.Rodzice nie chcą tego słyszeć.Przeraża ich to, że dzieci mogłyby się okazać od nich lepsze czy mądrzejsze.Pokiwał ze zrozumieniem głową.– Wszędzie tak jest, nie tylko tu – powiedział.– Moi rodzice, na przykład, byli ze mnie niesłychanie dumni, kiedy skończyłem studia, a zarazem niepokoił ich mój dyplom.Do dziś przy każdej sposobności przypominają mi, żebym nie myślał, że jestem od nich mądrzejszy tylko dlatego, że mam doktorat.Westchnął głęboko, bo oboje, i on, i ona, istotnie byli mądrzejsi od swoich ojców i matek, mądrzejsi niekoniecznie wiedzą nabytą w szkole, niekoniecznie doświadczeniem życiowym, ale mądrzejsi sposobem postrzegania świata, otwartością umysłu.W głosie Michaela, w jego westchnieniu, Erne słyszała miłość do rodziców, ale również frustrację i złość, że chcą go ulepić według własnego wzoru.Skarciła się w duchu.Może zbyt wiele próbowała wyczytać z jego słów i nostalgicznego tonu? Może na siłę szuka między nimi podobieństwa duchowego, żeby sama przed sobą usprawiedliwić swoje zachowanie – to, co czuła, będąc w ramionach Michaela?– Tu mieszkam – powiedziała, zwalniając przed małym, ładnie utrzymanym domkiem stojącym w rzędzie podobnych mu domów.Pnące róże oplatały ściany od frontu; z tyłu podwórze było ogrodzone drucianą siatką, żeby kury nie rozeszły się po okolicy.Mimo przeprowadzki ze wsi do miasta wielu mieszkańców San Pablo trzymało drób, aby stale mieć świeże jaja.O tej porze kury już spały.Również muzyka i głosy, którymi tętnił rynek, wydawały się odległe.W domu gospodarzy Erne nie paliły się światła; wszyscy dawno poszli spać.– A zatem do jutra – powiedział Michael, nachylając się, by pocałować Erne na dobranoc.Pocałował ją leciutko, z czego bardzo się ucieszyła.Bała się, że gdyby przywarł ustami nieco mocniej, to mimo najlepszych chęci nie zdołałaby mu się oprzeć.– Do jutra – szepnęła.Uśmiechnął się, a wtedy dziesiątki drobniutkich zmarszczek pojawiły mu się w kącikach oczu.Z grzywką opadającą na czoło wyglądał bardzo młodo, niemal chłopięco.Cofnął się o krok i wsunął ręce do kieszeni [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •