[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Węch był dlań dotykiem – gorący kamień pachniał jak pieszczący policzek aksamit.Dym i popiół były szorstkim, obcierającym skórę tweedem, przypominającym w dotyku namoknięty brezent.Płynny metal pachniał jak stukot jego walącego w piersiach serca, a jonizacja wywołana wybuchem PirE wypełniała powietrze ozonem, który pachniał jak przeciekająca przez palce woda.Nie był ślepy, ani głuchy, ani pozbawiony czucia.Spłynęło nań dziwne doznanie, ledwie przefiltrowane przez system nerwowy, pogmatwany i pozwierany na skutek szoku wywołanego wybuchem PirE.Cierpiał na synestezję – ten zadziwiający stan, w którym zmysły odbierają bodźce ze świata obiektywnego i przekazują je do mózgu, ale tam, w mózgu, wrażenia zmysłowe zostają przemieszane.I tak dźwięk rejestrowany był przez mózg Foyla jako obraz, ruch jako dźwięk, barwa sprawiała ból, dotyk stawał się smakiem, a zapach dotykiem.Był uwięziony nie tylko w labiryncie piekła szalejącego pod ruinami katedry św.Patryka; był również więźniem kalejdoskopu własnych, przemieszanych zmysłów.I znowu, zdesperowany, na upiornej krawędzi zagłady, zrzucił wszystkie więzi i nawyki życiowego doświadczenia, czy też może został z nich wyzuty.Powrócił od uwarunkowanego iloczynu środowiska i doświadczenia do kierującej się instynktem istoty pragnącej uciec i przetrwać i wkładającej w to wszystkie swoje siły.I znowu, jak przed dwoma laty, zdarzył się cud.Nieodłączna energia całego ludzkiego organizmu, energia zawarta w każdej komórce, każdym włóknie, każdym nerwie i mięśniu umożliwiła mu zrealizowanie tego pragnienia i Foyle znowu kosmo–jauntował.Gnał wzdłuż linii hiperdezyjnych, zakrzywiającego się wszechświata z prędkością myśli, daleko przewyższającą szybkość światła.Jego prędkość względem słońca była tak przerażająco wielka, że przypisana mu oś czasu odgięła się od prostej przeciągniętej pionowo od Przeszłości poprzez Teraźniejszość ku Przyszłości.Gnał migocząc wzdłuż nowej, niemal poziomej teraz osi, wzdłuż tej nowej, czasoprzestrzennej linii hiperdezyjnej, kierowany geniuszem ludzkiego umysłu nie blokowanym już pojęciem niemożliwości.Dokonał znowu tego, czego nie udało się dokonać Helmutowi Grantowi, Enzio Dandridge’owi i dziesiątkom innych eksperymentatorów, bowiem ślepa panika, jaka nim owładnęła, kazała mu zapomnieć o czasoprzestrzennych zakazach, które udaremniły wcześniejsze próby.Nie jauntował się do Gdziekolwiek, ale do Kiedykolwiek.Co jednak najważniejsze, świadomość czwartego wymiaru, kompletnego obrazu Wektora Czasu i swojego na nim położenia, która, choć skryta gdzieś głęboko przez rutynę życia, drzemie w każdym człowieku – była u Foyla tuż pod powierzchnią.Jauntował wzdłuż hiperdezyjnych linii czasoprzestrzeni do Gdziekolwiek i Kiedykolwiek przenosząc dzięki wspaniałemu aktowi wyobraźni „j” – pierwiastek kwadratowy z minus jedności – ze zbioru liczb urojonych do zbioru liczb rzeczywistych.Jauntował.Jauntował się wstecz wzdłuż osi czasu do przeszłości.Stał się Płonącym Człowiekiem, który wzbudzał w nim takie przerażenie i zdumienie na plaży w Australii, w gabinecie szarlatana z Szanghaju, na Schodach Hiszpańskich w Rzymie, na Księżycu i w Kolonii Skopców na Marsie.Jauntował się wstecz poprzez czas, odwiedzając ponownie pola okrutnych bitew, które stoczył w swym tygrysim polowaniu Gully Foyle – mściciel.Jego ogniste pojawienia były czasami zauważane, czasami nie.Jauntował się.Był na pokładzie „Nomada” dryfującego w mroźnej pustce kosmosu.Stał w drzwiach donikąd.Chłód miał smak cytryny, a próżnia drapała mu skórę pazurami.Słońce i gwiazdy były febrą trzęsącą jego kośćmi.– GLOMMHA FREDNIS! – ryczał mu w uszy ruch.Korytarzem oddalała się jakaś postać odwrócona do niego plecami; postać z miedzianym kotłem wypełnionym racjami żywnościowymi na ramieniu; postać rzucająca się przed siebie, płynąca w próżni, posuwająca się gwałtownymi skrętami ciała poprzez nieważkość.To był Gully Foyle.– MEEHAT JESSROT – wyło mu w uszach na widok tego ruchu.– Aha! Oho–ho! M’git not to kak – odpowiadało migotanie świateł i cieni.– Oooooooch? Soooooo? – pomrukiwała rozbudzona ze snu szumowina gratów.Smak cytryny w ustach stał się nie do zniesienia.Drapanie pazurów po skórze było torturą.Jauntował się.W niecałą sekundę po zniknięciu, pojawił się znowu w piecu pod gruzami św.Patryka.Jak ćmę ciągnęło go do płomieni, od których usiłował uciec.Tylko przez chwile wytrzymał ryczącą mękę.Jauntował się.Był w otchłani Gouffre Martel.Aksamitna ciemność była dlań rozkoszą, rajem, błogosławieństwem.– Ach! – krzyknął z ulgą.– Ach! – wróciło echo jego głosu a dźwięk ten przeistoczył się w oślepiającą mozaikę, światła:AHA HA HA HA HA HA HA HA HAAHA HA HA HA HA HA HA HA HAAHA HA HA HA HA HA HA HA HAAHA HA HA HA HA HĄ HA HA HAAHA HA HA HA HA HA HA HA HAAHA HA HA HA HA HA HA HA HAAHA HA HA HA HA HA HA HA HAPłonący Człowiek skrzywił się z bólu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]