[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przez paraliżującą chwilę Garraty zastanawiał się, czy może oni wszyscy nadal tam są, maszerujące upiory, które Baker potrafi dojrzeć w tym momencie.- Zrobię wszystko.Baker położył mu dłoń na ramieniu.Garraty nie wytrzymał, wybuchnął płaczem.Myślał, że serce wyskoczy mu z piersi i będzie płakało własnymi łzami.- Wyłożoną ołowiem - powiedział Baker.- Przejdź jeszcze trochę - mówił Garraty przez łzy.- Jeszcze trochę, Art.- Nie.nie mogę.- W porządku.- Może się jeszcze kiedyś zobaczymy, kolego - powiedział Baker i z roztargnieniem otarł krew z policzka, Garraty opuścił głowę i płakał.- Obiecaj mi, że nie będziesz patrzył - poprosił Baker.Garraty tylko skinął głową.- Dzięki.Byłeś moim przyjacielem, Garraty.- Baker próbował się uśmiechnąć.Na ślepo wyciągnął rękę i Garraty nią potrząsnął.- O innym czasie, w innym miejscu - powiedział Baker.Garraty ukrył twarz w dłoniach.Krztusił się rwanym szlochem, wywołującym ból daleko większy niż wszystko, co mógł spowodować Wielki Marsz.Miał nadzieję, że nie usłyszy strzałów.Ale usłyszał.Rozdział osiemnastyOgłaszam tegoroczny Wielki Marsz za zakończony.Panie i panowie.obywatele.oto zwycięzca!MajorByli sześćdziesiąt cztery kilometry od Bostonu.- Opowiedz nam jakaś historyjkę, Garraty - niespodziewanie odezwał się Stebbins.- Opowiedz nam historyjkę, która pozwoli nam zapomnieć o kłopotach.- Postarzał się niewiarygodnie; Stebbins był starcem.- Tak - poparł go McVries.On także wyglądał na zasuszonego staruszka.- Opowiastkę, Garraty.Garraty spojrzał tępo to na jednego, to na drugiego, ale nie ujrzał żadnej kpiny, jedynie sięgające szpiku kości znużenie.Opadał z sił; wszystkie wredne, zadawnione bóle powracały z pośpiechem.Zamknął oczy.Kiedy je otworzył, świat podwoił się i dopiero po dłuższej chwili z oporami stopił w jedno.- Dobra - rzekł.McVries z powagą klasnął trzy razy w dłonie.Szedł z trzema upomnieniami, Garraty miał jedno, Stebbins żadnego.- Kiedyś, bardzo dawno temu.- Nie chcę słuchać pieprzonej bajeczki - przerwał Stebbins.McVries zachichotał.- Jeszcze się wam spodoba! - powiedział chytrze Garraty.- Słuchajcie!Stebbins wpadł na Garraty'ego.Jeden i drugi dostali upomnienie.- Lepsza bajka niż nic - dodał Garraty.- Zresztą to nie bajka.Chociaż dzieje się w nieistniejącym świecie, to nie znaczy, że jest bajką.Nie mam na myśli.- Opowiadaj! - rozkazał kapryśnym tonem McVries.- Dawno, dawno temu - zaczął Garraty - był sobie Biały Rycerz, który wyruszył w świat na Świętą Wyprawę.Opuścił swój zamek i szedł przez Zaczarowany Las.- Rycerze jeżdżą konno - zaprotestował Stebbins.- W takim razie jechał konno przez Zaczarowany Las.Jechał.I miał wiele dziwnych przygód.Pokonał tysiące trollów i goblinów, i masę wilków.Może być? Wreszcie dotarł do królewskiego zamku i spytał, czy może zabrać Gwendoline, Przeczystą Panią, na długi spacer za mury zamku.McVries zarechotał.- Król nie chciał pozwolić - ciągnął Garraty - bo wyobrażał sobie, że nikt nie jest odpowiedni dla jego córki Gwen, sławnej na cały świat Przeczystej Pani, ale Przeczysta Pani kochała Białego Rycerza tak bardzo, że zagroziła ucieczką do Dzikiej Kniei, jeśli.jeśli.- Zakręciło mu się w głowie, poczuł się tak, jakby leciał w powietrzu.Ryk tłumu docierał do niego jak huk morza w głębi długiego stożkowatego tunelu.Wreszcie zawroty głowy minęły, ale powoli.Rozejrzał się.McVries spał.Szedł prosto w tłum.- Hej! - krzyknął Garraty.- Hej, Pete!- Zostaw go w spokoju - rzekł Stebbins.- Dałeś słowo.- Odpieprz się - powiedział głośno i wyraźnie Garraty.Pobiegł do McVriesa.Położył mu dłoń na ramieniu.McVries ocknął się, popatrzył na niego sennie, z uśmiechem.- Nie, Ray.Czas usiąść.Groza tłukła się w piersi Garraty'ego.- Nie! Nie ma mowy!McVries patrzył na niego przez chwilę, a potem uśmiechnął się znów i potrząsnął głową.Siadł na drodze, krzyżując nogi.Wyglądał jak mnich, który zaznał wszystkich cierpień tego świata.Szrama na jego policzku bielała w deszczowej szarości.- Nie! - krzyknął przeraźliwie Garraty.Usiłował podnieść McVriesa, lecz był na to o wiele za słaby.McVries nawet na niego nie spojrzał.Oczy miał zamknięte.Nagle dwaj żołnierze odciągnęli McVriesa, wyrwali go Garraty'emu z rąk.Przystawili McVriesowi do głowy lufy karabinów.- Nie! - krzyknął znów Garraty.- Mnie! Mnie! Zastrzelcie mnie!Ale zamiast go zastrzelić, jedynie wlepili mu trzecie upomnienie.McVries otworzył oczy i znów się uśmiechnął.Po chwili już nie żył.Garraty szedł teraz nieświadomie.Gapił się bezmyślnie na Stebbinsa, który odpowiadał mu spojrzeniem pełnym ciekawości.Garraty'ego przepełniała dziwna hucząca pustka.- Skończ bajkę - powiedział Stebbins.- Skończ bajkę, Garraty.- Nie.- Co się przejmujesz.- Stebbins uśmiechnął się z wyższością.- Jeśli istnieje coś takiego jak dusza, McVries wciąż jest blisko.Usłyszy.Garraty popatrzył na Stebbinsa i powiedział:- Wdepczę cię w ziemię.Och, Pete, pomyślał.Zabrakło mi łez, nie mogę płakać.- Czyżby? - powiedział Stebbins.- Przekonamy się.Do ósmej wieczorem przeszli Danvers i Garraty wreszcie był pewny.Już po wszystkim, Stebbins jest nie do pokonania.Zbyt wiele czasu poświęcił na myślenie.McVries, Baker, Abraham.oni nie myśleli, oni to po prostu zrobili.Jakby to było naturalne.I to było naturalne.W pewien sposób to była najbardziej naturalna rzecz na świecie.Wlókł się przed siebie, wytrzeszczając oczy, rozdziawiając usta, łapiąc w nie krople deszczu.Miał zamgloną, krótką jak trzask migawki wizję kogoś znajomego, znajomego mu równie dobrze jak on sam, łkającego i zapraszającego go dalej w mrok.Ale nie mógł tam iść.Powie to Stebbinsowi, który idzie przed nim, utyka wyraźnie i wygląda na wycieńczonego.Garraty był bardzo zmęczony, ale już się nie bał.Był spokojny.Jakoś zdołał przyspieszyć i położył dłoń na ramieniu Stebbinsa.- Słuchaj.- powiedział.Stebbins obejrzał się i popatrzył na Garraty'ego wielkimi wodnistymi oczami, które przez chwilę nie widziały niczego.Potem go poznał, złapał za koszulę i rozdarł ją od góry do dołu.Tłum krzyknął gniewnie, uznając to za zaczepkę, ale tylko Garraty był dość blisko, by ujrzeć grozę w oczach Stebbinsa, i tylko Garraty wiedział, że gest Stebbinsa był ostatnią rozpaczliwą próbą ratunku.- Och, Garraty!- krzyknął Stebbins i upadł.Teraz ryk tłumu był apokaliptyczny.Był to ryk, z jakim padają góry i ziemia pęka.Ten ryk zmiażdżyłby Garraty'ego, gdyby Garraty go słyszał.Ale on słyszał jedynie swój głos.- Stebbins? - zapytał z ciekawością.Udało mu się odwrócić go na plecy.Z oczu Stebbinsa zniknęła już rozpacz.Głowa stoczyła mu się bezwładnie na ramię.Garraty przyłożył mu stuloną dłoń do ust.- Stebbins? - powtórzył
[ Pobierz całość w formacie PDF ]