[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dłoń na kark, przydusić, czerpiąc okruchy przyjemności z braku oporu.Domyślałem się, co zaszło, i jeśli miałem rację, atakujący wdarli się głównie do zachodniej części parku – ale nigdy nie wiadomo, czy jakiś nadgorliwiec nie pognał dalej i nie celuje w okna.Wyszliśmy przez kuchnię, od tyłu.Nim dotarliśmy w pobliże zachodniego muru, walka w parku dobiegła końca.Pozostało posprzątać.Minął nas Jasio Kret z niesioną na barana, ranną w nogę, ciężarną kobietą – druga szła z tyłu, podpierając plecy koleżanki.Dwie Rosjanki obdzierały z oporządzenia zwłoki millerowca, a Juraszko dociskał połówkami cegły płachtę czarnej folii.Przed chwilą okrywała pryzmę piasku, teraz martwą dziewczynę.Bardzo martwą dziewczynę: przed i za ciałem ciągnęła się koleina, wyżłobiona czołgową gąsienicą.Krew utworzyła długą kałużę brunatnoczerwonego błota.Marzena pobladła na ten widok.– Nagle skręcił.– Ponury Juraszko wskazał wytyczony przez napastnika szlak, pełen połamanych krzaków i zakończony, patrząc z naszej perspektywy, wyłomem w murze.– Myśleliśmy, że drogą pojedzie.Dziewczyny nie zdążyły.I tak dobrze, że.Jakby czołg, to strach pomyśleć.– Ona.– Marzena wpatrywała się w folię.– Żyła?– Hę? – Nie dosłyszał.– Wieży nie miał.– IMR – wyjaśniłem.– Maszyna saperska.Taki jakby czołg-spychacz.Ma pancerną kabinę, a ten Miszy kaem na stropie.Zastrzelili ją – odpowiedziałem za Juraszkę.– Mają z czego strzelać, nie muszą rozjeżdżać.Okłamywałem ją.IMR rozbił mur i pognał ostrzelać pałac.Pewnie już na starcie wykonywał lufą kaemu „na prawo patrz”.Nie zastrzelili dziewczyny, bo po prostu nie mieli z czego.To dlatego nie ucierpiały inne: wóz miał wpaść do parku, ostrzelać budynek i wiać; reszta należała do wlewającej się przez wyłom piechoty.Przypadek sprawił, że Sambijczycy trafili na zgrupowanie obrończyń, że IMR ominął je z niewłaściwej strony, może nawet nie dostrzegając, a biegnący za wozem strzelcy dostali się wprost pod lufy i deszcz granatów.W sumie mieliśmy szczęście.Szczęście, za które słono zapłaciła okryta folią kobieta.– Źle to wygląda – huknął Juraszko.W swoim mniemaniu: dyskretnym półgłosem.– No to zakryłem.Potem może.Potem się nie dało.Dwa podwórka dalej sambijski BTR-70 wtoczył się między opłotki.Pod osłoną ognia jego kaermu – na szczęście kalibru 7,62, wukaem najwyraźniej chłopaki przepili – ruszyło kolejne natarcie.Drużyna piechoty ostrzeliwała wyłom, podchodziła, rzucała granatami nad murem i za pomocą jednej albo dwóch drabin próbowała dostać się do parku.Chwila nieuwagi mogła się skończyć nieciekawie.Pół tuzina karabinów, w tym zdobyczny kałach, starczyło jednak, by płoszyć pojawiające się w dziurze lub nad murem głowy.Drzewa i przywilej pierwszego strzału dobrze chroniły grupkę Juraszki.Przynajmniej póki w grę wchodził jeden wyłom.Poleciłem ustawić czujki i pilnować, czy czołg nie wraca.Wiązki granatów, od biedy dobre na transporter, nie miały szans w starciu z grubym pancerzem.Nakazałem odwrót do budynku, gdyby Sambijczykom starczyło odwagi i spróbowali szarży ponownie.Na szczęście wojna to także poker.Nie wiedzieli, czy za murem nie czeka na nich tym razem gotowy do strzału RPG.Nie zaryzykowali powtórki.Atakowali pieszo.Przez kwadrans strzelałem i rzucałem granatami do małych plamek ruchu po drugiej stronie wyłomu, do szelestów za murem.Marzena klęczała parę drzew dalej, z kolbą przy ramieniu.Pilnowała grzbietu muru.Jak na mój gust, ulokowała się trochę za blisko: mocno rzucony granat mógł wylądować z boku albo i za nią, niwelując osłonę pnia.Ale nie protestowałem.Z bliska widziała dłuższy odcinek ogrodzenia.Faceta zakradającego się z drabiną upolowała jednak nie ona i nie Juraszko, strzegący muru na południe od wyłomu.Hełm wypatrzył ktoś, kto zajął miejsce Raguziaka, to na strychu.Usłyszałem huk wystrzału, brzęk dziurawionej blachy, łoskot walącego się ciała.Koledzy trafionego wrzucili w odwecie do parku dwa granaty.Zerwałem się, przebiegłem pod mur.Dostrzegłem Marzenę, biegnącą moim śladem, ale najpierw poderwałem sztucer i wpakowałem dwie kule w szczytową ścianę pałacu.Dobrze wyszło.Kilka centymetrów od krawędzi okienek.– Co? – Przypadła plecami do cegieł, tuż obok mnie.Pytała szeptem.Walczyliśmy w dużej mierze na słuch.– Zdradziłem.– Bała się, więc wykrzesałem z siebie uśmiech.– Straszę.Lepiej, żeby dziewczyna nie zamarudziła przy tym oknie.Miałem nadzieję, że się nie zastała, bo po sambijskiej stronie muru ktoś się zorientował i zafundował okienkom poddasza ostrzał z dwóch kałachów i granatnika.Granat nie trafił W otwór, ale mało brakowało.Część kul trafiła.Strzelanina słabła.Wyłom był pod ogniem, górą też nie udało się przejść.Millerowcom kończył się zapał i granaty.Byli w hełmach, kamizelkach, mocno obwieszeni magazynkami.Na tuziny granatów po prostu brakowało im już udźwigu.Pewnie przywieźli trochę w wozach, ale na polu bitwy liczy się to, co pod ręką.Wyprawa, choćby krótka, po amunicję, to przedsięwzięcie albo czasochłonne, albo ryzykanckie.Po naszej stronie muru było z tym lepiej, a przecież i teraz, gdy pośpiech nie był już konieczny, wróciłem między drzewa pełzając na brzuchu.– Dobra robota! – pochwaliłem Juraszkę.Chwalenie Juraszki oznaczało, że połowa jego dziewczyn też słyszy, choć niekoniecznie wszystko rozumie.– Tylko tak dalej!– LWP – pokiwał głową.Klęczał za drzewem.Powinien leżeć, ale najwyraźniej kręgosłup nie pozwalał: krzywił się boleśnie, masując lędźwie.– Dobra, stara szkoła.Nie to co teraz, smarkateria bananem karmiona.Fali się boją, to co dopiero Ruska.– Trzymajcie dziurę – powiedziałem ciszej, do ucha.Po tamtej stronie mógł się czaić ktoś znający polski.– Ale jak wybiją następną, wiać do budynku.Nie daj Boże, żeby kogoś w parku odcięli.– Idzie pan?– Może uda się ściągnąć posiłki.Ruszyłem w stronę pałacu.Marzena za mną.Do środka weszliśmy znów przez kuchnię.Południowa strona, i parku, i Kisun, była jak dotąd jedyną spokojną.Sambijczycy nie próbowali jakoś oskrzydlać.Może za mało ich było na takie rozszerzanie frontu.Nasze dziewczyny jednak czuwały.Coś stuknęło o gałęzie i niemal równocześnie usłyszałem wystraszony okrzyk:– Oj.padnij! Granat!Padliśmy.Granat pacnął o ziemię i wybuchł.Parę odłamków zagwizdało obok, ale nawet nas nie drasnęły.– Boże, przepraszam.przepraszam.Wychylona z okna Rosjanka nie pytała, czy jesteśmy cali: widać było, że tak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]