[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czasami padało i byłem kompletnie mokry.Czasami świeciło słońce i było mi okropnie gorąco.Konie robiły się coraz bardziej krnąbrne, toczyły ze sobą ciągłe walki, aż stało się to jedną z największych uciążliwości.Gnom odmawiał zatrzymania się gdziekolwiek, ogarnięty obsesją osiągnięcia jakiegoś ponurego i niepewnego celu.Nie znalazłem Toradżan żyjących wedle szlachetnej etnograficznej prostoty.Las, im bardziej się weń zagłębialiśmy, tym bardziej gęstniał i tym mniej było w nim ludzkich śladów, gdyż nikt w ogóle tu nie mieszkał.Tylko czasami mijaliśmy samotnych drwali, jeśli nie przycupniętych w mizernych, przeciekających chatynkach przy drodze, to piłujących ręcznie dłużyce na deski.Chyba niewiele jest w życiu zajęć bardziej dziadowskich niż taka robota na deszczu.Cały pył idzie prosto w twarz.Nie mogłem porozumieć się z tymi ludźmi.Sądzę, że gnom także nie mógł.Zdaje się, że przekroczyliśmy jakąś niewidzialną granicę językową.Popadliśmy w zupełne milczenie i tylko Ja-cię-kręcę słyszał jakieś szeptane pogróżki od gnoma.Raz czy dwa spędziliśmy noc w takim szałasie, w kłębach pyłu drzewnego, wśród dymu i komarów.Sen utrudniało pobrzękiwanie cynowych puszek, które tworzyły wymyślne urządzenie do odstraszania szkodników, kierowane sznurkiem przymocowanym do wielkiego palca u nogi drwala-rezydenta.Naszym pokarmem był ryż z chili.Właściwie prawie przestałem jeść.Ostatniego dnia poczułem, że coś wisi w powietrzu.Nasza samotność została nagle zakłócona przez nadciągającą z przeciwka kawalkadę koni.Ścieżka, którą jechaliśmy, prowadziła do szosy.Pokolenia jeźdźców wyżłobiły w trakcie głęboką bruzdę.Wszystkie gałęzie do poziomu głowy zostały wyeliminowane przez nieustanny ruch.Ja, niestety, przerastałem w obu kierunkach większość miejscowych, wobec czego byłem zmuszony unosić stopy, by nie zawadzać o boki bruzdy, i ciągle pochylać głowę pod gałęziami.To, wraz ze stałym niebezpie-czeństwem bójki między końmi, czyniło podróż bardzo męczącą.W Indonezji jeździ się lewą stroną.Oznacza to, że kiedy wspinaliśmy się na górę zgodnie z ruchem wskazówek zegara, znajdowaliśmy się po zewnętrznej.Nie byliśmy dość dobrze przygotowani na spotkania ze schodzącymi.Ich konie, objuczone kanistrami z naftą, ocierały się i uderzały o nasze konie, grożąc zepchnięciem nas z krawędzi.Były nerwy i krzyki, konie ślizgały się na miałkiej skale.Czując, że lepsza rozwaga niż odwaga, porzuciłem mojego wierzchowca i wspinałem się na piechotę.Na szczycie stał niemłody mężczyzna w jaskrawej pelerynie i chichotał, wręcz podskakiwał z uciechy na mój widok.- Belanda! Holender! - wrzeszczał, wskazując na mnie.- Toradżanin! - odparowałem, wskazując na niego.Była to najzabawniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszał, powtórzył więc swe radosne podrygi.Po dniach ciszy rozmowa wydała mi się czymś fascynującym.- Myślałem, że należysz do grupy Francuzów jadących przez wzgórza: ośmiu Francuzów na koniach.A ty jesteś sam.Czy może pozostali umarli?To też uznał za zabawne.- A ty skąd jesteś? - spytałem.- Z północy - wskazał przez ramię.- Co tam jest, na północy?- Dwa kilometry stąd jest ładny dom, a dalej miasto.Gadaliśmy jak najęci, póki nie nadszedł gnom, pędząc konie przed sobą.Mój nowy przyjaciel uniósł brew.- Czegoś tu nie rozumiem - wskazał na konie.- Dlaczego podróżujecie na dwóch ogierach i grzejącej się klaczy? Czy to nie utrudnia życia?Najwyraźniej należy oglądać koniom nie tylko kopyta.Nauczony doświadczeniem nie brałem szacunków odległości dosłownie.Byłoby wspaniale zobaczyć, jak wyglądają tutejsze rzeźbione domy.Cokolwiek powie gnom, będę nalegał na postój.Wyjąłem aparat fotograficzny.Ku mojemu zdumieniu prawie dokładnie po dwu kilometrach wyłoniliśmy się z lasu.Gnom zwolnił, wyciągnął rękę gestem „oto jest" i zrobił użytek ze swego indonezyjskiego po raz pierwszy od wielu dni.- Jesteśmy na miejscu - oznajmił z godnością właściwą odźwiernemu.Staliśmy w samym środku nieskazitelnego trawnika służącego do gry w golfa; delikatna murawa wyglądała tak, jakby mogła ulec zniszczeniu od samego patrzenia.Z pewnym przerażeniem przyglądała się nam grupa Japończyków, nienagannie ubranych w swego rodzaju „strój niedbały" - szorty i koszule w kratkę i dawała nam znaki ergonomicznymi kijami, byśmy raczej pojechali dookoła, a nie przez ich pole golfowe.W żadnym razie nie wyglądali na zdziwionych naszym widokiem i kiedy okrążaliśmy brzeg trawy pod drzewami, powrócili do swojego zajęcia - daszki amerykańskich czapek baseballowych pochyliły się ku piłeczkom, w które celowali.Dom nie był, jak sądziłem, zabytkowym, rzeźbionym siedliskiem.Był to bungalow w stylu amerykańskim, z błyszczącym aluminiowym dachem i plastikowymi płytkami na podłodze.Ale dla kogoś pozbawionego jedzenia i picia najważniejsze było to, że stanowił coś w rodzaju klubu, a przynajmniej baru.Przez chwilę dałem się ponieść absurdalnej panice, że nie wpuszczą mnie bez krawata.Fajnie jest odegrać, w najprawdziwszej rzeczywistości, typową filmową scenkę.Zsiedliśmy z koni, strzepując z ubrania kurz, jak zwykł czynić Roy Rogers* i uwiązaliśmy konie do poręczy przed budynkiem.Wkroczyliśmy na sztywnych nogach, jak John Wayne*, do środka i podeszliśmy do baru.Aparat zwisał mi u szyi niby oskarżenie.Nie spodziewałem się, że zostanę zrozumiany, ale jakoś musiałem to powiedzieć.- Dwa browary.Barman rozpłynął się w uśmiechu.- Tak jest, szefie.Życzy pan sobie japońskiego czy miejscowego?- Miejscowego.Dobrze pan mówi po angielsku.- Pewnie.Pracowałem trzy lata z Kanadyjczykami w kopalni niklu na północy.Mówię, ale niezbyt dobrze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rurakamil.xlx.pl
  •