[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Odchylenie kierunku rosło, pięć, sześć stopni na sekundę.Odpadł od kursu B-52 już o jakieś pięćdziesiąt stopni.Kąt natarcia osiągał ekstremum i strugi powietrza zaczęły szarpać samolotem, kładąc go na prawe skrzydło.Groziło to przyjęciem pozycji prostopadłej do powierzchni, a nawet powrotem w atmosferę pod złym kątem.Cała impreza mogła się skończyć na oczekującej z wytęsknieniem pustyni, dymiącą elipsą szeroką na jedną milę i długą na dziesięć.Żeby powstrzymać odchylenie w pionie, zastosował znów lewy RSC, przesunął drążek do oporu w lewo i maksymalnie skręcił lewą lotkę.Zrobił wszystko, co mógł.Ale przechył zdawał się rosnąć.I jeszcze dziób zaczął opadać w dół.Rozgwieżdżone niebo i lśniąca pustynia w dole zaczęły się powoli kręcić wokół kabiny, podczas gdy Stone nadal pracował sterami.Na dwustu czterdziestu tysiącach stóp X-15 wpadł w korkociąg przy prędkości naddźwiękowej, obracając się jednocześnie w dwóch płaszczyznach.Stone zgłosił korkociąg ziemi.- Powtórz, Phil.- W głosie kontrolera było niebotyczne zdumienie.- Powiedziałem, że wpadłem w cholerny korkociąg.- Nie był zaskoczony niewiarą kontroli; monitorowanie X-15 z ziemi było niemożliwe.Kontrolerzy widzieli jedynie wyraźne, powolne opadania i wznoszenia samolotu oraz przechyły na boki.Poza tym nikt nie miał pojęcia o korkociągu przy naddźwiękowej.Zielonego pojęcia.Robiono jakieś próby z modelem X-15 w tunelu aerodynamicznym, ale nie przyniosły jednoznacznych wyników.W podręczniku pilota nie podano, jak należy wychodzić z korkociągu naddźwiękowego.Stone próbował wszystkiego, co umiał.Pracował ręcznym RCS, sterem i lotkami.„Drążek do oporu, orczyk do oporu” - komenderował sobie samemu w myślach.„Co innego mi zostało?”Samolot wpadł w drgania, Stone’em ciskało na boki; trudno mu było oddychać, myśleć.Wszystko rozleciało się błyskawicznie.„Szlag trafił stery” - pomyślał.„To koniec”.Nagle MH96 znów uzbroił automatyczny RCS i silniczki rakietowe zaczęły pracował długimi seriami, przeciwdziałając korkociągowi.Stone pracował razem z nimi, wspomagając działanie RCS sterem i lotkami.X-15 wyrwał się z korkociągu i wyrównał.Nieprzyjazne siły przestały ciskać samolotem.Stone poczuł krótki przypływ radosnego uniesienia.Był na dwudziestu tysiącach stóp.Na liczniku miał pięć machów.„Teraz muszę tylko wrócić w tę cholerną atmosferę” - pomyślał.Podciągnął dziób; wymamrotał krótką, pełną przekleństw modlitwę, kiedy stery zareagowały.Osiągnął właściwy, dwudziestostopnio-wy kąt natarcia, otworzył klapy, hamulce powietrzne na stateczniku pionowym.Odczucie szybkości powróciło, kiedy hamowanie zaczęło dawać w kość, pchając go na pasy.Przednie krawędzie skrzydeł jarzyły się groźnie purpurą.Na osiemnastu tysiącach stóp ściągnął klapy i rozpoczął lot nurkowy połączony z obrotem.Należało jak najszybciej wytracić szybkość i energię.Na dwunastu tysiącach stóp nad wyschniętym dnem jeziora wyszedł z lotu nurkowego i kiedy strugi powietrza z rykiem opływały osłonę kabiny, wyrzucił statecznik podkadłubowy.Włączył klapy, podniósł malony dziób, spieczony podczas wejścia w atmosferę.Obok samoloty pościgowe wyrównały lot.X-15 dotknął ziemi.Tylne płozy wzbiły chmury kurzu w nieruchome powietrze pustyni; podrzuciły pilota na fotelu, trąc o dno jeziora.Koło na dziobie przez kilka sekund wisiało w górze, zanim zaryło się w ziemi, dokładając swój obłok kurzu.X-15 wyhamował milę od miejsca kontaktu z ziemią.Samoloty pościgowe z rykiem przemknęły w górze.Kiedy kurz osiadł na osłonie kabiny, Stone wyłączył instrumenty pokładowe, zamknął oczy i osunął się w fotelu.Pierścień skafandra wbijał mu się w kark.Tego dnia Stone sprawdził się jako pilot.Ale wiedział, że nie zyskał wcale w oczach szefów NASA.„Wyszedłem z korkociągu nad-dźwiękowego!” - myślał.„Uratowałem swój tyłek i jeśli tylko dojdę, jakim cudem się to stało, trafię do podręcznika.Ale spieprzyłem sprawę.Nie dokończyłem eksperymentów; nie odfajkowałem listy zadań”.A dla NASA liczyła się tylko ona.Czyjaś pięść załomotała o osłonę kabiny.To był pracownik obsługi naziemnej; przez zakurzone szkło Stone dojrzał szeroko uśmiechniętą twarz.Uniósł dłoń w rękawicy i dał znak, że wszystko poszło jak z płatka.„Dzień jak co dzień w programie podboju kosmosu” - pomyślał.Poniedziałek, 15 kwietnia 1970 roku Rybi Haczyk, Kambodża W 1970 roku Ralph Gershon miał dwadzieścia pięć lat.Wyrastał na farmie w Iowa, w biedzie i znoju, marząc o lataniu.Jako dzieciak docierał na Marsa z Weinbaumem, Clarkiem, Ricem Durroughsem i Bradburym; później z zapartym tchem śledził początki programu kosmicznego.Liznął latania, załapał się do szkoły i - potykając się o wiele uprzedzeń - dostał w końcu do Akademii i lotnictwa wojskowego.Robił to, o czym kiedyś marzył.Ale rzeczywistość okazała się mniej słodka niż marzenia.Kiedy tylko Gershon wzniósł się w powietrze i minął obszar bazy, znalazł się nad dżunglą.Pod nim rozciągało się morze ciemności, czarniejsze niż niebo i sięgające horyzontu.Jego skrzydłowy zwiększył moc i znikł; był już gdzieś powyżej czterech tysięcy stóp
[ Pobierz całość w formacie PDF ]