[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Koncepcji tej, jak mi się zdaje, nie wykształciły wcale ludy germańskie, lecz rzymski obywatel, Tacyt.Pod wpływem lektury Carlyle’a sądziłem jednak, że należy jej szukać w literaturze niemieckiej, gdzie natrafiłem zamiast tego na wiele innych rzeczy — jestem zatem wdzięczny Carlyle’owi, że odesłał mnie do Schopenhauera, Hólderlina, Lessinga i podobnych im pisarzy.Swojej koncepcji germanizmu, ucieleśnionej w ludziach, wyróżniających się nie tyle intelektem, ile lojalnością, odwagą i męską rezygnacją wobec losu, nie znalazłem na przykład w „Pieśni o Nibelungach”.Wszystko to wydawało mi się zbyt romantyczne.Dopiero wiele lat później zetknąłem się z moją wizją germanizmu w sagach skandynawskich i w staroangielskiej poezji.Znalazłem w nich to, czego szukałem za miodu.Odkryłem, że staroangielszczyzna jest językiem surowym, choć owa surowość składała się na swoiste piękno oraz niezwykle głęboką uczuciowość (jakkolwiek myśl tej poezji nie była może zbyt głęboka).Sądzę jednak, że w poezji uczucie w zupełności wystarczy.Niczego więcej nie trzeba, jeśli uczucie przemawia do czytelnika.Do studiów nad literaturą staroangielską skłoniło mnie upodobanie do metafory.Wyczytałem kiedyś u Lugonesa, że metafora jest podstawowym elementem literatury, i przyjąłem to kategoryczne twierdzenie za swoje.Lugones pisał, że wszystkie słowa były pierwotnie metaforami.Jest to prawda, lecz prawdą jest również to, że aby rozumieć większość słów, należy zapomnieć o tym, iż są metaforami.Na przykład, kiedy powiadam, że „styl powinien być niewyszukany, prosty” („style should be plam”), to nie uważam, by należało pamiętać, iż „styl” (stylus) oznaczał kiedyś „pióro”, a prosty (plam) to tyle co „płaski” ((lat) — albowiem w przeciwnym wypadku nie zrozumielibyśmy powyższego zdania.Pozwólcie, że wrócę znów do moich lat chłopięcych, by przypomnieć sobie innych autorów, którzy w tamtym okresie wywarli na mnie istotne wrażenie.Zastanawiam się, czy często można spotkać się z opinią, że Edgar Allan Poe i Oscar Wilde to w rzeczywistości pisarze dla młodzieży.Tak czy inaczej opowiadania Poego podobały mi się, kiedy byłem chłopcem, dziś jednak nie potrafię ich czytać bez uczucia lekkiego zażenowania, jakie wywołuje we mnie styl autora.Prawdę mówiąc, dobrze rozumiem, co miał na myśli Emerson, określając Poego mianem pisarza „dźwięcznego”.Oczywiście dla młodzieży tworzyło także wielu innych ludzi pióra, choć w niektórych wypadkach określenie to jest niesprawiedliwe — na przykład wobec Stevensona albo Kiplinga, pisali oni bowiem dla chłopców, ale i dla dorosłych.Mimo to niektórych pisarzy trzeba czytać, kiedy jest się młodym, ponieważ jeśli sięgniemy po ich utwory jako starzy, posiwiali i sterani życiem ludzie, lektura nie dostarczy nam żadnej przyjemności.Być może bluźnierstwem byłoby powiedzieć, że aby rozkoszować się dziełami Baudelaire’a i Poego należy być młodym.Później staje się to jednak coraz trudniejsze, musimy bowiem mierzyć się z mnóstwem problemów, mieć na względzie historię i tym podobne sprawy.Co do metafory, powinienem dodać, że wbrew swoim dawniejszym przekonaniom uważam ją dziś za twór ogromnie skomplikowany.Metafora nie polega po prostu na zestawieniu jednej rzeczy z drugą —na przykład na powiedzeniu „księżyc jest jak”.i tak dalej.Nie — metafory można tworzyć również w sposób znacznie bardziej subtelny.Przypomnijcie sobie Roberta Frosta.Na pewno pamiętacie te wersy:Lecz woła trzeźwy świat nadzieiI wiele mil od snu mnie dzieli,I wiele mil od snu mnie dzieli.Jeśli przyjrzymy się dwom ostatnim linijkom, pierwsza z nich — „I wiele mil od snu mnie dzieli” —jest pospolitym zdaniem orzekającym: poeta myśli tu po prostu o milach i śnie; gdy jednak powtarza ów wers — „I wiele mil od snu mnie dzieli” — staje się on metaforą, „mile” oznaczają bowiem „dni”, „lata” albo po prostu czas, „sen” natomiast prawdopodobnie symbolizuje „śmierć”.Być może źle czynię, wskazując ten właśnie aspekt wiersza Frosta.Być może przyjemność płynąca z lektury nie kryje się w zastąpieniu „mil” „latami”, a „snu” „śmiercią”, lecz raczej jedynie w implikacji takiej możliwości.To samo można powiedzieć o innym pięknym wierszu Frosta „Acquainted with the Night” („Jest mi znajoma noc”).Na początku zdanie „Jest mi znajoma noc i jestem jej znajomy” prawdopodobnie oznacza dosłownie to, co mówi poeta, jednak wers ten pojawia się raz jeszcze na końcu utworu:A dalej na tle nieba, jaśniał nieruchomyZegar świetlny i z wyżyn nieziemskich orzekał,Że czas mnie wyznaczony nie jest mu wiadomy.Jest mi znajoma noc i jestem jej znajomy.W tym miejscu myślimy o nocy jako o wyobrażeniu zła — zła seksualnego, jak przypuszczam.Wspominając Don Kichota i Sherlocka Holmesa, powiedziałem, że wierzę w te postaci, lecz nie w ich przygody i raczej nie w słowa, które autorzy wkładają im w usta.Teraz chciałbym się jednak zastanowić, czy znajdziemy książkę, w której mielibyśmy do czynienia ze zjawiskiem odwrotnym.Czy istnieje książka, przy której czytaniu nie możemy uwierzyć w jej postaci, wierząc jednakże w opowiadaną historię? I tu przychodzi mi na myśl inna powieść, która mnie kiedyś poruszyła, a mianowicie „Moby Dick” Hermana Melville’a.Nie wierzę chyba w kapitana Ahaba, tak jak nie wierzę w jego porachunki z białym wielorybem — ba, mam nawet trudności z rozróżnieniem poszczególnych postaci.Mimo to wierzę w opowiadaną przez Melville’a historię, to znaczy wierzę w nią, traktując fabułę jako przypowieść (choć nie jestem pewien, czego ona dotyczy: być może walki ze złem albo niewłaściwego sposobu zwalczania zła).Ciekawe, czy istnieją inne książki, o których można by powiedzieć to samo.Czytając „The Pilgrim’s Progress” („Wędrówkę pielgrzyma”), mam wrażenie, że wierzę zarówno w alegorię, jak i w jej postaci, należałoby więc rozważyć tę kwestię dokładniej.Pamiętajcie, że gnostycy dowodzili, iż jedynym sposobem uwolnienia się od grzechu jest popełnienie go — ponieważ dzięki temu człowiek oddaje się następnie pokucie.W odniesieniu do literatury gnostycy niewątpliwie mieli słuszność
[ Pobierz całość w formacie PDF ]