[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Cholera.— D’Agosta odwrócił wzrok i podrapał się w czoło.Z drugiego końca sali dobiegło głuche łupnięcie.— Zamykają się drzwi zabezpieczające — rzekł Ippolito, ocierając usta.Ukląkł obok Baileya— Och, nie, Martine.Chryste.Nie do wiary.— Odwrócił się do D’Agosty.— Martine pilnował tylnych schodów Musiał przybyć tu, by dopomóc w opanowaniu tłumów.Był jednym z moich najlepszych ludzi.D’Agosta przeszedł pomiędzy zwalonymi, rozłupanymi kolumnami i wszedł do Sali Niebiańskiej, omijając powywracane stoły i potrzaskane krzesła Jego dłoń wciąż krwawiła.Dookoła leżało kilka nieruchomych postaci, policjant nie wiedział, czy byli wśród nich jacyś żywi ludzie.Gdy usłyszał krzyk dochodzący z przeciwległego końca sali, poświecił w tę stronę latarką.Metalowa gródź została opuszczona do końca, tłum ludzi napierał na nią, wrzeszcząc i tłukąc w nią pięściami.Niektórzy z nich odwrócili się, gdy padł na nich promień światła.D’Agosta podbiegł do nich, nie zwracając uwagi na szumy z krótkofalówki.— Niech wszyscy zachowają spokój i odsuną się od drzwi! Jestem porucznik D’Agosta z policji nowojorskiejTłum nieco się uspokoił, D’Agosta przywołał Ippolita.Lustrując grupę wzrokiem, D’Agosta spostrzegł dyrektora Wrighta, Iana Cuthberta, szefa całej tej farmy, oraz równie grubą rybę nazwiskiem Rickman, innymi słowy pierwsze trzydzieści czy czterdzieści osób, które weszły na teren wystawy.Weszli pierwsi, wychodzą ostatni.— Posłuchajcie! — zawołał.— Szef ochrony otworzy te drzwi ręcznie.Proszę wszystkich, aby się cofnęli.Ludzie rozstąpili się, a D’Agosta mimowolnie jęknął.Spod ciężkich metalowych drzwi wystawało kilka kończyn.Podłoga była śliska od krwi.Jedna z kończyn poruszała się lekko, zza grodzi dochodził cichy krzyk.— Jezus Maria — wyszeptał.— Ippolito, otwórz to cholerstwo.— Proszę tu poświecić.— Ippolito wskazał na niedużą klawiaturę przy drzwiach, po czym ukucnął i wprowadził kilkanaście cyfr.Czekali.Ippolito wyglądał na zaskoczonego.— Nie rozumiem, dlaczego.— Znów wprowadził kod, tym razem wolniej.— Nie ma zasilania — rzekł D’Agosta.— To nie powinno mieć żadnego znaczenia — mruknął Ippolito, gorączkowo wpisując kod po raz trzeci.— System ma odpowiednie zabezpieczenia.Tłum zaczął szemrać.— Jesteśmy w pułapce! — krzyknął jakiś mężczyzna.D’Agosta odwrócił się, omiatając zebranych światłem latarki.— Proszę wszystkich o spokój.Człowiek, którego zwłoki odkryliśmy w jednej z sal, nie żyje od dwóch dni.Czy to jasne? Od dwóch dni.Mordercy już dawno tu nie ma.— Skąd ta pewność? — zapytał ten sam mężczyzna.— Zamknij się pan i słuchaj — uciął D’Agosta.— Wydostaniemy się stąd.Jeśli nie zdołamy otworzyć tych drzwi, zrobią to inni, od zewnątrz.To może potrwać parę minut.Póki co odsuńcie się wszyscy od drzwi, trzymajcie się razem, znajdźcie nie uszkodzone krzesła i usiądźcie.Jasne? Nie możecie nam w niczym pomóc.Wright stanął w świetle.— Niech pan posłucha, poruczniku — rzucił.— Musimy się stąd wydostać.Na miłość boską, Ippolito, otwórz wreszcie te drzwi!— Chwileczkę! — D’Agosta niemal krzyknął.— Doktorze Wright, proszę dołączyć do grupy.— Zlustrował wzrokiem przerażone, skonsternowane twarze.— Czy jest tu może lekarz?Cisza.— Pielęgniarka? Ktoś, kto zna się na udzielaniu pierwszej pomocy?— Ja znam podstawy pierwszej pomocy.— Ktoś zgłosił się na ochotnika.— Świetnie, panie.— Arthur Pound.— Pound.Proszę wziąć do pomocy jednego lub dwóch ochotników.Są tu osoby, które wyglądają na solidnie poturbowane.Muszę znać ich liczbę oraz stan.Przy wejściu czeka jeden z moich ludzi, niejaki Bailey.Ma latarkę.Będziemy także potrzebować ochotnika do pomocy przy zbieraniu świec.Z półmroku wyłonił się młody, wychudzony mężczyzna w pomiętym smokingu.Skończył przeżuwać i przełknął, co miał w ustach.— Ja pomogę — oświadczył.— Nazwisko?— Smithback.— Dobra, Smithback.Masz zapałki?— Jasne.Burmistrz postąpił naprzód.Twarz miał utytłaną krwią, a pod jednym okiem wielkiego, puchnącego jeszcze siniaka.— Ja też chciałbym pomóc — powiedział.D’Agosta spojrzał nań ze zdumieniem.— Burmistrz Harper! Może obejmie pan nad wszystkim kontrolę.Niech pan uspokoi tych ludzi.— Oczywiście, poruczniku.Z krótkofalówki D’Agosty znów dobiegły piski.Podniósł ją do ucha.— D’Agosta, tu Coffey
[ Pobierz całość w formacie PDF ]