[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Już po kilku metrach mógł mówić całkiem swobodnie.— Niczego nie można wykluczyć.Ale — zgodził się — ja też uważam, że obcy, że ich pojawienie się… i w ogóle że te wszystkie małpie złośliwości… że to nonsens.Ktoś, kto by przybył do nas, zacząłby od porozumienia.— Może „oni” tylko badają Zwiadowcę.— Jacy „oni”? Co to znaczy „badają”?— Ja, jak byłam mała — odpowiedziała niby bez sensu — chciałam zbadać każdą zabawkę.I każdą psułam.— Aha — zastanowił się.— Więc myślisz…— Nie — powiedziała.— Uważam, że to bzdura.Roześmiał się.— Odpoczęłaś?— Tak.— No to jazda!Znów pobiegli.— Najważniejsze — mówił Ion — żeby naprawić tę awarię… żeby… sobie z tym poradzić.— Z czym? — spytała.— Z tym „czymś”!— Zresztą… nie musimy się nawet tak strasznie śpieszyć — zauważyła.Ion zrozumiał, co chciała powiedzieć, dopiero po chwili.I wtedy klepnął ją w plecy z radości, tak że omal się nie przewróciła.— Racja! — krzyknął.— Wiem, że racja.Ale nie musisz… — wytchnęła z siebie — przy tej okazji… łamać mi żeber.On jednak nie zwrócił uwagi na te słowa.— Przecież — myślał głośno — ważne jest tylko to, że dopędzimy Rzekę.Jeśli nie zdążymy uwolnić ich teraz, zdążymy to zrobić trochę później.Co najwyżej poprosimy Bazę o nowy program.Przecież…Spojrzała nań znowu w sposób dość antypatyczny.— „Przecież, przecież”… — zaczęła go przedrzeźniać.— Przecież to było jasne od początku.Nagle Ion stanął jak wryty.Miał taką twarz, jakby ujrzał rzecz straszną.— Przecież to było jasne od początku — szepnął.Alka ze strachem patrzyła, jak Ion blednie.Co go tak przeraziło?— Co się stało? — spytała.Potrząsnął głową, jak człowiek ogłuszony nieoczekiwanym ciosem.— To niemożliwe.— Ale co? Powiedz, co? — prosiła.Ujął ją za ramię.Uścisk jego ręki był aż bolesny.Wyrwała mu się.— Mów! — powiedziała ostro.Spojrzał na nią jak na obcego.Ciągle miał trochę nieprzytomne spojrzenie.— Chodź — powiedział.— Zaraz ci powiem.Dokoła nich kwitła najpiękniejsza z łąk Zwiadowcy.W górze zagwizdał jakiś ptak, a w trawach śpiewały świerszcze, krzykliwe i gadatliwe, całkiem jak na Ziemi w południowym cieple.— Boję się — powiedział Ion.— Bardzo się boję, że będę musiał krzyczeć o pomoc.— Coś ty powiedział? — spytała.— O pomoc?Szedł dalej, nie odpowiadając.Do celu pozostało im już tylko kilka kroków.— Rozumiem — powiedziała Alka.— Ja już krzyczałam „ratunku!” Ale nie pomogło.Co zaś działo się w tym czasie z Alkiem i z Robikiem?Trzeba się cofnąć do momentu, w którym Alka i Ion stanęli w Komorze Centralnej na błękitnym kwadracie pośpiesznej windy.Alek patrzył na nich mrugając powiekami.Oni zaś — po prostu — znikli mu z oczu.Alek trącił łokciem Robika.— No — powiedział.— Artyleria, baczność.— Spocznij — zaśmiał się Robik i pociesznie skrzywił twarz.Alek z podziwem przyjrzał się zmarszczkom i piegom Robikowej twarzy.— Wy, roboty saturnijskie — rzekł — jesteście istotnie absolutnie bezkonkurencyjne.Nigdy bym nie zgadł, że nie jesteś człowiekiem.— A czy to dobrze? — spytał Robik.— A czy ja wiem? — odpowiedział pytaniem Alek.Robik uśmiechnął się nieco melancholijnie.— Wszystko zależy od okoliczności.W tym właśnie momencie Zwiadowca podał dokładny czas, który pozostał do chwili przewidzianej przez Supera akcji.— Sześćdziesiąt minut — powiedział Głos.— Jedziemy — powiedział Alek.Transporter, na którym stali, łagodnie ruszył, ale już po chwili zaczął ostro przyspieszać.Taśma przesunęła się w tunel podziemny.Aksamitna gąbka ścian migała świetlnym wzorem.Transporter leciutko kołysał się pod nogami.Alek z uśmiechem spojrzał na Robika.— Czy ty zawsze tak sympatycznie wyglądałeś? — spytał.— Nic podobnego — zaprzeczył Robik.— Przecież wiesz, że my, Roboty Opiekuńcze, rośniemy na swój sposób razem z wami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]