[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kto to jest, tenszczeniak? To porz¹dna restauracja, a on siedzia³ tam w tej samej ko- szulce, wktórej by³ tutaj.Czy on nie ma innych ciuchów?- Byli razem? Widzia³eœ ich tam razem? Jak rozmawiali?- Razem? Ci goœcie zamówili najwiêkszy kawa³ wo³owiny, jaki œwiat widzia³.Akiedy nie jedli, ca³y czas siê œmiali.Wygl¹dali na starych znajomych.Dumny jestem z tego, ¿e zwykle mam zrozumienie dla bliŸnich.Kiedy robi siêtak¹ audycjê jak Krzywe zwierciad³o mo¿na siê szybko nauczyæ, ¿e ludzie widz¹œwiat inaczej ni¿ ja.I ¿e ¿ycie uk³ada siê tak, jak samo chce.Z dnia nadzieñ.A mo¿e tylko z godziny na godzinê.Kiedy czytamy o ludziach, którzy obcinaj¹ dzieciom g³owy czy gin¹ tysi¹cami,gdy w Bangladeszu zatonie statek, potrz¹samy tylko g³owami nad szaleñstwemludzkoœci i niedorzecznoœci¹ ¿ycia.Spójrzmy jednak prawdzie w oczy - w g³êbi duszy wiemy przecie¿, ¿e nasze ¿ycieto tylko seria uderzeñ serca, z których ka¿de mo¿e byæ ostatnim.Nie istniejeani sprawiedliwoœæ, ani logiczny i zrozumia³y plan.Jest tylko odroczeniewyroku o kolejny dzieñ.Prêdzej czy póŸniej ka¿dy z nas uderzy w mur albo przeoczy czerwone œwiat³o iwjedzie pod ciê¿arówkê, któr¹ przecie¿ by³o tak dobrze widaæ.Na burcieciê¿arówki napiszmy "Rak", "Ból" albo "Strata".I módlmy siê, by uda³o siê namprze¿yæ taki wypadek.Do tego w koñcu sprowadzaj¹ siê wszystkie modlitwy: Bo¿e,chroñ mnie przed tym, co nieuniknione.Kiedy przysz³o trzêsienie ziemi i kiedy wyci¹ga³em Glenna z gruzów domu, jedenz g³osów mojej duszy by³ nadal zupe³nie spokojny.Powiedzia³: "No i co takiegosiê sta³o? Nadszed³ twój czas.To siê musia³o zdarzyæ".Lecz kiedy zda³em sobiesprawê, ¿e Billa i Clinton Deix knuj¹ przeciwko mnie jakiœ makabryczny spisek,by³o mi ciê¿ej ni¿ wtedy, gdy zgin¹³ Glenn.Od œmierci nie mo¿na uciec, od bólui okrucieñstwa tak.Czego ode mnie chc¹? Có¿ takiego zrobi³em, ¿e poœwiêcili tyle przewrotnejenergii, by zrealizowaæ swój plan? Scanlon, ten gliniarz, powiedzia³, ¿e niedziwi siê wysmarowanym gównem œcianom, bo tak¹ przecie¿ mam robotê.A mo¿e tocoœ, co powiedzia³em w którejœ z audycji, tak ich rozwœcieczy³o?Na czym polega³ ich zwi¹zek? Bracia? Kochankowie? Mo¿e coœ jeszczedziwniejszego? Co takiego zrobi³em, ¿e uderzyli we mnie tak nagle i tak mocno?Moja siostra i szwagier mieszkaj¹ w Wiedniu.To dziewiêæ godzin ró¿nicy, októrej ca³kiem zapomnia³em.Kiedy wykrêci³em ich numer, us³ysza³em w s³uchawcezaspany g³os:- S³ucham?- Czeœæ, Walker.Mówi Ingram.- A, Ingram.Jak tam u ciebie? Wszystko w porz¹dku? W tle us³ysza³em g³os mojejsiostry, pytaj¹cej, kto dzwoni.Zap³aka³o ich nowo narodzone dziecko.- Muszê ciê o coœ spytaæ, Walker.To naprawdê wa¿na sprawa.Pamiêtasz, jakpowiedzia³eœ mi, ¿e mam siê skontaktowaæ z Michaelem Bill¹? Pamiêtasz, jakpowiedzia³eœ, ¿e siê polubimy?- Michael Billa? A tak, teraz sobie przypominam.- Walker, sk¹d go znasz? Gdzie go pozna³eœ?W s³uchawce zapad³a cisza; s³ychaæ by³o tylko szum na ³¹czach i szeptdziewiêciu tysiêcy mil, które nas dzieli³y.- To doœæ d³uga historia, Ingram.Ja.Nie wiem ju¿, co powiedzia³, bo jego s³owa zag³uszy³ g³oœny trzask dochodz¹cy zmojej sypialni.- O do cholery!Nie zastanawiaj¹c siê nad tym, co robiê, od³o¿y³em s³uchawkê i powolipodnios³em siê z krzes³a.Kolejny trzask!Do mieszkania, które wynajmowa³em kiedyœ w Los Angeles, w³amywano siê trzyrazy.Mniejsza o to, co zabrali.Chodzi³o o to, ¿e ktoœ by³ u mnie w domu,grzeba³ w moich rzeczach, dotyka³ mojego ¿ycia i oddycha³ moim powietrzem.Kiedy ju¿ by³o po wszystkim, wytar³em starannie ka¿dy przedmiot i otworzy³emka¿de okno.Podszed³em jak najciszej do drzwi i po raz drugi w tym tygodniu wyj¹³em nó¿ zwazonu.Drzwi otworzy³y siê wyj¹tkowo g³oœno.- Billa, Clinton! Wypierdalaæ z mojego domu! Ale ju¿! Musieli wejœæ przez okno.Mieszkanie by³o na pierwszym piêtrze.£atwo siê wspi¹æ, a potem wystarczyprzejœæ przez balustradê balkonu.Mo¿e kiedy przekonaj¹ siê, ¿e tu jestem.Mo¿e kiedy bêdê krzycza³.Nacisn¹³em klamkê drzwi wiod¹cych do sypialni.Natychmiast da³o siê s³yszeæjakieœ dŸwiêki, szuranie, coœ siê przewróci³o.Uciekaj¹? A jeœli tym razem maj¹ze sob¹ broñ? Jeœli tym razem maj¹ gorsze zamiary ni¿ tylko wymazanie œciangównem?- Wynoœcie siê!Œmiech, ktoœ jakby siê potkn¹³.Wci¹gn¹³em g³êboko powietrze w p³uca ib³yskawicznym ruchem otworzy³em drzwi.Wszystkie œwiat³a by³y zapalone.W pokoju nie by³o nikogo.Potem zauwa¿y³emciemnoczerwone plamy na bia³ym tle.Na ³Ã³¿ku by³a krew.Krew i jeszcze coœ.kawa³ki czegoœ.Du¿e i ma³e.Miêso! Ktoœ porozrzuca³ po mojej poœcieli kawa³ysurowego miêsa, a ciekn¹ca z nich krew poplami³a bawe³nê.- Chryste Panie!Po³yskuj¹ce i g³adkie kawa³ki cielêcej w¹troby.Krwawe, niebiesko-czerwoneserca byków, miêkkie, bia³awe mózgi o konsystencji budyniu.Nerki.Ile tam tego by³o? Ze czterdzieœci kawa³ków? Przykry³y ca³e ³Ã³¿ko.Na œrodkule¿a³a lœni¹ca i mokra sterta.Jakieœ drzwiczki zatrzasnê³y mi siê w g³owie i nagle przesta³em siê baæ.Doœæju¿.Skoñczy³o siê.Teraz ich zatrzymam.Podszed³em do okna i spojrza³em w dó³.Wielki, ciemny kszta³t zsuwa³ siê szybkopo przytwierdzonej do bocznej œciany budynku rynnie.Nie widzia³em twarzy, alepo sa- mej tuszy mog³em byæ pewien, ¿e to on.- Widzê ciê, Billa! Widzê ciê, ty gnoju!Zaœmia³ siê, lecz nie by³ to zwyk³y, g³êboki œmiech Michaela.Us³ysza³emdzieciêce ?hi, hi, hi".Ze wzglêdu na to wszystko, co siê do tej pory sta³o,ten œmiech zabrzmia³ z³owró¿bnie i niepokoj¹co.Nie by³o powodu do œmiechu.Tym bardziej mnie to rozz³oœci³o.Pobieg³em za nim.Zjecha³em po rynnie tak szybko, ¿e gdyby ktoœ mi siêprzygl¹da³, móg³by pomyœleæ, ¿e zsuwam siê po zboczu góry asekurowany linami ikarabiñczykami.Kiedy znalaz³em siê na dole, upad³em, lecz zaraz zerwa³em siêna nogi i pobieg³em dalej.A¿ trudno uwierzyæ, jak szybko gna³.Znalaz³ siê na dole ledwie kilka sekundprzede mn¹, a teraz pêdzi³ ju¿ ulic¹ u wylotu nastêpnej przecznicy, ci¹glezanosz¹c siê tym makabrycznym œmiechem.- Ty draniu!- Hi, hi, hi.By³ zbyt daleko, ¿ebym móg³ go dostrzec w mroku.Znienacka odwróci³ siê ku mniei z³apa³ siê za krocze w tym geœcie, który oznacza "pierdol siê".Nagle upad³.Zatrzyma³em siê i próbowa³em zmusiæ do œmiechu.Jeœli nie mog³em go z³apaæ(przecie¿ nikt nie potrafi a¿ tak szybko biegaæ), to powinienem siê chocia¿rozeœmiaæ, marnie naœladuj¹c jego g³upi chichot.Mog³em mieæ nadziejê, ¿e toprzynajmniej go urazi i ¿e z twarzy zniknie mu na chwilê ów wyraz triumfu.Lecz on zerwa³ siê ju¿ na nogi! I znów pobieg³ przed siebie, œmiej¹c siê wci¹¿tak samo.Wœciek³oœæ dodawa³a mi energii i nie zamierza³em rezygnowaæ z poœcigu, dopókinie padnê bez si³ na ziemiê.Biegliœmy wzd³u¿ domów, których okna jaœnia³y ciep³ym blaskiem, mijaliœmywysiadaj¹cych z samochodów ludzi i krzewy, które roztacza³y wokó³ siebiewieczorne zapachy magnolii i kapryfolium.Billa bieg³ jakimiœ pozbawionymi sensu zygzakami i nie ogl¹da³ siê, nawet kiedyprzecina³ jezdniê.Nie wiedzia³em, czy chce dok¹dœ dotrzeæ, czy po prostuuciec.Bez w¹tpienia jednak móg³by mnie zgubiæ, gdyby tylko chcia³, ale anirazu nie przyspiesza³ na tyle, bym straci³ go z oczu.Ci¹gle spodziewa³em siê,¿e w koñcu przyspieszy i zniknie w oddali jak Struœ Pêdziwiatr
[ Pobierz całość w formacie PDF ]