[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Czy pamiętasz postanowienie, jakie zostało podjęte w związku z tym?– Pamiętam.Mamy posłużyć się kopistą.– Pamiętasz wreszcie, że to ja zobowiązałem się go wynaleźć?– Tak, przypominam sobie.– A więc ów kopista, którego upatrzyłem, ów uczciwy człowiek, którego przyobiecałem znaleźć, jest już znaleziony; mój drogi kawalerze, to opiekun Batyldy.– Buvat?– On sam.Przekazuję ci zatem moje pełnomocnictwa, idź do niego, zaproponuj mu rulony złota jako wynagrodzenie, a drzwi otworzą się przed tobą na oścież; będziesz śpiewał z Batyldą, jak długo zechcesz.– O, mój drogi księże! – zawołał d’Harmental obejmując go za szyję.– Na honor, ratujesz mi życie!I d’Harmental, chwyciwszy kapelusz, rzucił się ku drzwiom.Miał upragniony pretekst i nie obawiał się już niczego.– Hola! Hola! Kawalerze! – wykrzyknął Brigaud.– Nie pytasz mnie nawet, gdzie Buvat ma szukać tekstów do przepisywania!– Ależ u księdza, do licha!– O, nie, nie, młodzieńcze, wcale nie u mnie!– A u kogo?– U księcia de Listhnay, ulica du Bac, numer sto dziesięć.– U księcia de Listhnay!.Któż to taki?– Żaden książę, to pokojowiec pani du Maine, nazywa się Davranches.– I ksiądz sądzi, że on dobrze odegra swoją rolę?– Wobec ciebie chyba nie, kawalerze, bo obracasz się wśród prawdziwych książąt, ale wobec Buvata.– Tak, ksiądz ma rację.Do widzenia, drogi księże.– Uważasz tedy, że pretekst mój jest dobry?– Wyśmienity!– No to pędź i niech Bóg cię ma w swojej pieczy.D’Harmental zbiegł ze schodów przeskakując po cztery stopnie; na środku ulicy spojrzał w swoje okno, skąd patrzył na niego ksiądz Brigaud, kiwnął mu raz jeszcze ręką na pożegnanie i po chwili zniknął w alejce prowadzącej do domu Batyldy.VII.Przeciwności.Łatwo pojąć, że Batylda zdobyła się na to milczenie i obojętność z krwawiącym sercem: biedne dziewczę kochało d’Harmentala z całej duszy, tak, jak kocha się mając lat siedemnaście, jak się kocha po raz pierwszy w życiu.W ciągu czterech tygodni jego nieobecności liczyła dni; piąty tydzień upłynął jej na liczeniu godzin; w ostatnim tygodniu liczyła minuty.Wtedy właśnie przybył ksiądz de Chaulieu i zabrał ją do panny de Launay; a że zatroszczył się o to, by rozgłosić nie tylko jej talenty, lecz wyznał również, kim była, Batylda została przyjęta z należnymi jej względami, a panna de Launay tym chętniej je okazywała, że o względach dla niej samej od dawna zapomniano.Zmiana miejsca pobytu, która początkowo napełniła Buvata taką dumą, Batyldzie wydała się rozrywką pomocną w przetrwaniu ostatnich chwil oczekiwania; zorientowawszy się jednak, jak wielką wagę przywiązuje panna de Launay do jej obecności w Sceaux tego dnia właśnie, gdy wedle jej obliczeń miał wrócić Raul, przeklęła w głębi serca chwilę, kiedy ksiądz de Chaulieu ją tam przywiózł, i z całą pewnością odmówiłaby udziału w spektaklu, opierając się wszelkim naleganiom, gdyby pani du Maine nie wdała się w tę sprawę.Nie sposób było odmówić pani du Maine, jeśli prosiła o coś jak o przysługę, ona, która – zgodnie z panującym w tej epoce pojęciem o supremacji wyższych sfer – miała prawo rozkazywać.Batylda, przyciśnięta do muru, musiała wyrazić zgodę; ale że nigdy nie pozbyłaby się skrupułów, gdyby Raul po powrocie zastał jej okno zamknięte, powiedziała, jak już o tym wspomnieliśmy, że musi wrócić do domu, aby swobodnie popracować nad kantatą i uspokoić Buvata.Nieszczęsna Batylda wymyśliła aż dwa preteksty, żeby osłonić podwójnym woalem prawdziwy cel wyjazdu do Paryża.Jak łatwo się domyślić, Buvat, tak pyszniący się faktem, że Batyldę zaangażowano do projektowania kostiumów na fetę w Sceaux, całkiem inaczej przyjął wiadomość, że ma ona tam wziąć udział w koncercie.Marzył ustawicznie, że Batylda odzyska fortunę, a tym samym pozycję społeczną, jakiej pozbawiła ją śmierć Alberta i Klarysy; wszystko, co zbliżało dziewczynę do świata przeznaczonego jej z racji urodzenia, zmierzało, zdaniem Buvata, do owej zapewniającej szczęście rehabilitacji.Jednakże tę próbę rozstania przeżywał ciężko; trzy dni bez Batyldy wydały mu się trzema stuleciami.Przez te trzy dni biedny skryba był jakby ciałem bez duszy.W biurze czuł się jeszcze jako tako, choć rzucało się w oczy, że jakiś ogromny cios dotknął poczciwca; musiał jednak wykonywać zleconą pracę: fiszki do wypisywania, etykietki do nalepiania; czas tedy mijał mu znośnie.Ale w domu czuł się całkowicie odizolowany od świata.Toteż już pierwszego dnia nie zdołał nic przełknąć, bo przy tym stole od lat trzynastu, dzień po dniu, widział naprzeciw siebie Batyldę.Nazajutrz, kiedy Nanette robiła mu wymówki, że marnuje swoje zdrowie i nie dba o nie ani trochę, uprawiając taką głodówkę, spróbował się przezwyciężyć.Ledwie jednak nasz czcigodny kopista – jak dotychczas nieświadom nawet, że ma żołądek – skończył posiłek, doznał wrażenia, iż nafaszerował się ołowiem; musiał tedy uciec się do najsilniejszych środków pobudzających trawienie, by w niższe części dróg pokarmowych zepchnąć nieszczęsny obiad, który zdecydowanie wolał zostać w górze.Trzeciego dnia Buvat nie zasiadł więc do stołu.Nanette z wielkim trudem zdołała go namówić na wypicie filiżanki bulionu, do którego, jak później twierdziła uparcie, spłynęły dwie wielkie łzy pana Buvata; wreszcie pod wieczór dnia trzeciego pojawiła się Batylda przywracając swojemu opiekunowi utracony sen i apetyt.Buvat, który od trzech dni sypiał bardzo kiepsko, a jadł jeszcze gorzej, spał tej nocy jak kłoda i najadł się jak żarłok, nabrał bowiem pewności, że rozstanie z jego ukochanym dzieckiem dobiega końca i że gdy minie następna noc, weźmie znów pod swoje skrzydła istotę, bez której, o czym się teraz przekonał, nie ma dla niego życia.Batylda też była uradowana: jeśli nie pomyliła się w swoich rachubach, był to ostatni dzień przed powrotem Raula; Raul napisał do niej, że wyjeżdża na sześć tygodni.Naliczyła jeden po drugim czterdzieści sześć długich dni: upłynęło więc sześć tygodni i Batylda, sądząc po sobie samej, nie mogła pogodzić się z myślą, iż jego nieobecność może trwać bodaj o sekundę dłużej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]